Relacja z 42. Maraton Warszawski, czyli mój mały-wielki powrót
Zacznijmy od końca. Jestem przeszczęśliwa, że zajęłam 3. miejsce w 42. Maratonie Warszawskim. To jest coś niebywałego dla takiej biegaczki jak ja. Ogromne szczęście i wręcz historyczna chwila. Myślę, że nie do powtórzenia, więc naprawdę cieszę się, że miałam taką możliwość i stanęłam na warszawskim podium. Natomiast ja zdaję sobie sprawę, że z tym podium trafiło się trochę jak ślepej kurze ziarno 😉 Wiem wiem, że większość, która to czyta, lubi mnie i powtarza, że jestem najlepsza, ale nie ukrywajmy – 3:03 to wynik daleki od czołówki polskich kobiet, a maraton jakby najbardziej prestiżowy w kraju – więc mam prawo czuć się jak ta kura. Szczęśliwa kura.
Kolejna sprawa to powrót po ciąży. Dziękuję, że w gratulacjach mi o tym przypominacie, bo w skrócie rzecz ujmując mój powrót do formy przebiegał bardzo sprawnie i ja sama czasem zapominam, że jednak mam za sobą kilka dobrych miesięcy przerwy i poród! A naprawdę to duże szczęście, co prawda od początku dobrze zaplanowane, ale szczęście, że niecały rok po porodzie ja mogłam przebiec maraton i poza zmęczeniem ogólnym, nie miałam z niczym większych problemów ani w przygotowaniach ani na biegu. Czuję z tego powodu ogromną wdzięczność i dumę, czasem o tym zapominam, ale od czego mam Was 🙂
Kończąc ten przydługi wstęp muszę dodać jakieś ale, inaczej nie byłabym sobą. Z punktu widzenia sportowego, nie jestem zadowolona z tego biegu. Po prostu nie jestem i nie będę tego ukrywać. Wiem, a może skromniej – wierzę, że z jakiegoś powodu nie mogłam dać z siebie wszystkiego i pobiegłam dużo poniżej oczekiwań, a to jest maraton. Bieg, którego długo nie powtórzę. Nie zweryfikuję za tydzień, czy się mylę? Czy faktycznie to był po prostu nie mój dzień? A może jednak mój max? Maraton kocham całym sercem, ale żaden inny dystans nie łamie serca tak jak maraton. I trochę mam teraz to serce złamane. Po udanym maratonie idealizujemy bieg i mamy dobre wspomnienia, a po nieudanym ciężko dojść do siebie i zrozumieć, co poszło nie tak? Z mojej relacji z łamania 3 godzin 5 lat temu wynika, że biegłam jak po sznurku, bez większych kryzysów i bólu od początku do końca, czy tak było? Czy wyparłam złe wspomnienia, bo zrobiłam wynik? A może to dziś demonizuję niedzielny bieg i wcale nie było tak źle? Mówię Wam, maraton umie namieszać w głowie. Poza tym to pierwszy mój maraton gdy nie spełniłam deklaracji. Trochę boli.
Skoro wyjaśniliśmy sobie kilka kwestii. Wróćmy do początku.
O swoim nastawieniu, planach i przygotowaniach pisałam w tym wpisie , więc nie będę już się powtarzać. Nie były to idealne przygotowania, ale miałam sporo powodów by sądzić, że 3 godziny są w zasięgu ręki, a nawet mogę zaryzykować i powalczyć o coś więcej (2:56). I czuję, że przy idealnym dniu było to do zrobienia, ale niestety 27 września 2020 takim dniem dla mnie nie był.
Spałam naprawdę nieźle. Lepiej niż wcześniejsze dni. Wstałam 20 minut przed budzikiem (4:30), właściwie Nina obudziła mnie na karmienie, zjadła idealnie w punkt i dalej spała, a ja poszłam się szykować. Klasycznie i nie spiesznie: kawa, bułki z dżemem i miodem, pakowanie, ubieranie stroju startowego, chwila na rozciągnięcie pleców i koncentracja z muzyką. O 6:00 powtórzyłam karmienie i koło 6:30 mogliśmy z Bartkiem ruszyć na start, a Nina została z babcią. Bardzo chciałam by na mecie mojego pierwszego maratonu po porodzie czekała na mnie Nina razem z Bartkiem, ale w taką pogodę nie chciałam Jej męczyć i wiem, że to było jedyne słuszne rozwiązanie, że została w domu.
Pogoda nie napawała optymizmem: chłodno, wietrznie i deszczowo, czyli skład „idealny”, ale nie rozpaczałam z tego powodu. Nie miałam na to wpływu, więc pozostało zacisnąć zęby i spróbować nie dać się warunkom. Już na rozgrzewce poczułam, że wiatr jest dużo silniejszy niż sądziłam, do tego zimny deszcz… co mogę Wam jeszcze powiedzieć? Ja kocham upały i po prostu nie nadaje się na bieganie w takich warunkach. To nie jest kokieteria, ja po prostu nie radzę sobie w takich warunkach i choć na starcie o tym nie myślałam, to na mecie miałam już pewność, ale przeżyjmy to jeszcze raz.
250 zawodników oznacza bardzo komfortowy start, do tego każdy musiał stanąć na wyznaczonej kropce. Jako osoba nie lubiąca tłumów bardzo doceniłam ten aspekt. Tuż obok mnie stanął Kuba Pawlak, redaktor bieganie.pl i dobry duch treningów New Balance Run Club. Coś wspominał o wspólnym biegu, ale ja wiedziałam, że jest mocniejszy przynajmniej 5 minut ode mnie, więc nawet nie chciałam na nic się umawiać. Jeszcze tylko Sen o Warszawie, odliczanie i ruszyliśmy. Ruszyliśmy z Kubą ramię w ramię, On chciał biec razem, ja trochę nie, no i generalnie wyszło tak, że pierwsze kilometry zamiast wymieniać się prowadzeniem, biegliśmy bark w bark. Amatorzy. Na początek czekała nas krótka pętla 2,195 km. Z Placu Teatralnego, w lewo w Wierzbową, dalej w dół w Ossolińskich i prawo na Krakowskie, gdzie czekała nas super nawrotka i powrót w górę Ossolińskich na Plac Teatralny… uffff 2,195 za nami, teraz 8 razy 5 kilometrów i można świętować. To mój pierwszy maraton, którego trasę dokładnie zapamiętałam, więc mogę nawet używać nazw ulic, a więc pętle mają i swoje plusy 🙂
Biegliśmy 4:08-06, w sumie prawie tempem, którym chciałam biec. Nie czułam się źle, ale kompletnie nie mogłam wpaść w rytm. Nawet wspomniałam coś o tym Kubie. Liczyłam jednak po cichu, że to adrenalina, stres, kwestia dogrzania i po 10ciu się rozkręcę. Pierwsza pięcio kilometrowa pętla jednak dała mi do zrozumienia, że powinnam zwolnić, powiedziałam Kubie by biegł swoje, bo dla mnie jest za szybko i w ten sposób już przed siódmym kilometrem biegłam sama. Świetna opcja dla kogoś kto nie radzi sobie z wiatrem i deszczem.
Pierwszy żel postanowiłam zjeść wcześniej, tak jak był ustawiony punkt, czyli koło 8 km. Liczyłam, że mnie ożywi, ale stało się to, czego obawiałam się najbardziej – nie mogłam odkręcić butelki z wodą (butelki były zamknięte ze względu na pandemię). Rzuciłam ją szybko do Dominiki Falkowskiej i poprosiłam o podanie jak nawrócę, A do tej pory biegłam z niezapitym żelem. Nawrotki to była dla mnie tragedia. Właściwie hamowały do zera. Kolejna za mną, zbiegam Krakowskim w dół, zapijam żel, w końcu mam wolne ręce i biegnę dalej z nadzieją, że zaraz się rozruszam. Tempo spadło z 4:09 po pierwszej piątce do 4:10-12 na drugiej, ale liczyłam, że jest to do utrzymania, a wręcz maraton długi dystans więc, kto wie, czy nie przyspieszę… he he he
Miodową w górę, tu wieje, ale dramatu jeszcze nie ma. Mam za sobą dychę i nie jest dobrze. Nogi mnie bolą jakbym miała co najmniej 50 km za sobą. Za Sądem Najwyższym znowu wspaniała nawrotka i w końcu w dół z powrotem na Krakowskie i w górę Ossolińskich na Plac Teatralny. Powiem Wam, że generalnie to wydaje się przyjemna i płaska trasa, ale jak biegłam nią w niedzielę, czułam każdy wznos i każdy powiew wiatru 100 razy bardziej niż najostrzejsze podbiegi na Agrykoli. Nie chcę demonizować, bo wiem, że wielu osobom te warunki nie przeszkadzały tak mocno, ale ja kompletnie poległam. Jeszcze przed końcem drugiej piątki (czyli na jakimś 12tym kilometrze), wiedziałam, że jest lipa. W mojej głowie pojawiła się myśl: już umierasz, a przed sobą masz jeszcze 30 i to na tych pętlach pełnych nawrotek, kostki, wiatru i deszczu. Po tej myśli coś we mnie pękło. Nie miałam siły już walczyć. Zamiast spiąć się, rozpłynęłam i pogrążyłam w złym samopoczuciu. Czy ruszyłam za szybko? Myślę, że gdyby to była kwestia zbyt szybkiego początku zaczęłabym słabnąc po 20 najszybciej. Miałam na swoim koncie dużo szybsze treningi 20-25 kilometrowe. Oddechowo czułam się cały czas bardzo dobrze, wręcz ani razu nie wzięłam głębszego oddechu, ale mięśniowo czułam się źle od początku. Siła, to był zawsze mój słaby punkt, a tu mała ilość wybieganych kilometrów w połączeniu z wiatrem i może dietą (stosowałam metodę płukania i ładowania węglowodanów), wydaje mi się, że sprawa była przesądzona od początku.
Było ciężko, nogi bolały, ręce miałam zesztywniałe, ledwo ogarniałam na którym kilometrze jestem i jakim tempem biegnę. Wskazania zegarka mocno się rozjechały, już na 10 km miałam 200 m różnicy, więc średnio mu wierzyłam i biegłam tak jak się czułam i jak mi wiatr pozwalał. Momentami robiło mi się słabo. Pierwszy żel z kofeiną postanowiłam wziąć wcześniej i jeszcze próbować walczyć. To maraton, czasem po kilku gorszych kilometrach przychodzi kilka lepszych. I faktycznie po zjedzeniu żelu było przez chwilę lepiej, ale nie na tyle by trzymać tempo, a na tyle by jak najmniej zwalniać. Było mi z tym naprawdę źle psychicznie i choć jeszcze na 20 km widziałam na zegarze, że mam zapas by pobiec nawet poniżej 2:58, kompletnie w to nie wierzyłam. Poddałam się. Straciłam koncentrację na celu.
Kibice robili co mogli. Bartek, Dominika, Gośka z ekipą, Kuba, Hubert, Ada z Tomkiem, Ania, Sylwia… naprawdę przy trasie stało sporo znajomych i ja Was wszystkich słyszałam, ale twarzy praktycznie nie pamiętam 😀 Zagrzewali do walki z każdej strony, momentami miałam ich dość, jak mi krzyczeli, że dobrze wyglądam, a mnie nogi wręcz nakur**** od pierwszego kilometra. Do tego ja generalnie biegam z bardzo spiętą górą i wysoko uniesionymi barkami, a jak dochodzi do tego wiatr i deszcz… to wyglądam jakbym biegła komuś wpierdolić, a nie maraton. Wybaczcie język, ale tak właśnie to wygląda. Dzień po maratonie ramiona bolały mnie bardziej niż nogi. Mimo wszystko dziękuję, że chciało się Wam moknąć i dopingować. Bez Was byłoby jeszcze ciężej.
A gdyby moich dramatów było mało. Biegłam od początku jako trzecia kobieta i co chwilę słyszałam ile straty ma do mnie czwarta. Ja kocham się ścigać ze sobą, ale kompletnie nie umiem się ścigać z innymi. Może nie powinnam tego pisać, ale jestem słaba psychicznie jeżeli chodzi o ściganie się z innymi. Mnie to mega stresuje i wolę biec swoje na jakieś 20 miejsce, albo miło zaskoczyć się na mecie, a nie być w czubie… więc mnie te trzecie miejsce strasznie nie leżało od początku 🙂
Po 25-tym kilometrze wpadłam w takie tempo 4:20-25 i jakoś mi się biegło, nie lekko, ale do wytrzymania. Wiatr był coraz silniejszy, zmęczenie coraz większe, na nawrotkach stawałam w miejscu. Zapytałam jeszcze Bartka co pokazują międzyczasy i jak usłyszałam, że 4:14, to przez chwilę miałam nadzieję, że może jednak coś z siebie wykrzesam i te 4:14-15 utrzymam. Niestety każda próba kończyła się porażką po 200-300m i nawet mijającej mnie grupy na 3 godziny nie potrafiłam się złapać, więc pozostałam przy planie – biegnij ile możesz i zwalniaj jak najmniej. Co chwilę ktoś mnie mijał i co chwilę ktoś mi radził bym złapała plecy, ale to był już ten etap, że ja żadnych pleców nie byłam w stanie złapać.
Na nawrotkach widziałam, że czwarta zawodniczka też słabnie. Wiem, że to nie ładnie, ale odetchnęłam z ulgą, że nie czeka mnie rozpaczliwy finisz i o ile mnie kompletnie nie zabetonuje dowiozę te trzecie miejsce do mety.
Tych pętli było tyle, że w pewnym momencie naprawdę straciłam rachubę. Odzyskałam jasny umysł gdy zostały mi dwie, równo 10 km. Jak ja się ucieszyłam, że to tylko 10 kilometrów. Do tej pory cały czas miałam jeszcze tempo na wynik poniżej 3 godzin (o czym nie wiedziałam w tamtym momencie), ale wydaje mi się, że nawet gdybym wiedziała, nic bym nie zdziałała. Nogi były potwornie zmęczone, ciągnęło mnie prawo pasmo i lewy achilles, a ostatnie 5 km pokonywałam z łydką na skraju skurczu. Gdy wbiegałam na Miodową chciało mi się płakać, wiatr był potworny, a kostka już bardzo nieprzyjemna. Oj długo nie wybiorę się w tamte rejony. W końcu jednak zawisłam na czyichś plecach, ale tylko dlatego, że nie miałam siły na mijankę bokiem i stwierdziłam, że już na spokojnie sobie dobiegnę. 41 kilometr to mój najwolniejszy (4:38), przed samym Placem Teatralnym udało się trochę przyspieszyć i wpaść na metę z czasem 3:03 i wielką ulgą. Za metą standardowo trochę łydki odmówiły posłuszeństwa, ale bez tragedii.
Choć przez całą relację było dość ciężko i dramatycznie, tak za metą byłam bardzo zadowolona i nawet trochę dumna. Dobiegłam. Nie przeszłam do marszu. Mimo, że zwolniłam, wynik nie jest taki najgorszy. Do tego wszystkiego zajęłam trzecie miejsce wśród kobiet i jestem gotowa na więcej.
42. Maraton Warszawski był wyjątkowy. Mimo lekkiego niedosytu cieszę się, że byłam jego częścią. Ani przez chwilę nie przeszło mi przez myśl by zejść z trasy, bo mnie wynik nie zadowala. Uważam, że w takiej chwili i takich warunkach byłoby to skrajnym egoizmem.
Jeżeli chodzi o wnioski po biegu, nie chcę zwalać winy na warunki i zakładać, że przy innej pogodzie by się udało. Na maratonie musi zagrać wiele czynników by osiągnąć wymarzony rezultat, u mnie mam wrażenie, że nic nie zagrało. Wrzesień pod wieloma względami był dość trudnym miesiącem i choć bardzo się starałam nie udało się regularnie biegać 70-80 km. Dużo od siebie wymagam i od tego biegu też więcej oczekiwałam, ale mimo wszystko jestem zadowolona i dwa lata temu gdyby mi ktoś powiedział, że przy takim trybie życia przebiegnę maraton w 3:03, do tego zajmę 3 miejsce, nawet nie próbowałabym uwierzyć. A jednak. Do tego powiem Wam szczerze, że odetchnęłam z ulgą, bo to takie pierwsze koty za płoty i wierzę, że ten bieg oznacza powrót do starych dobrych czasów.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że mogłam wziąć udział w biegu i wspierają mnie na każdym kroku. Szczególnie dziękuję Bartkowi, który jest zawsze obok i zawsze rozumie, a jak nie rozumie, nie krytykuje. Rodzicom, a przede wszystkim Bartka mamie, dzięki której wykonałam połowę treningów. Fundacji Maratonu Warszawskiego za miejsce na liście zawodników i wszystkim Wam, którzy czytacie i kibicujecie przy trasie i wirtualnie <3
zdjęcia: sportografia.pl