Nie będę ukrywać i napiszę wprost. Zdecydowanie warto było marzyć o maratonie w Nowym Jorku! I zdecydowanie warto było walczyć o ten bieg, w każdym tego słowa znaczeniu.
Moja droga do maratonu w NYC dogłębnie przypomniała mi o tym, że zdecydowanie warto marzyć i spełniać swoje marzenia, nawet gdy nie zawsze jest łatwo i nie wszystko układa się po naszej myśli. Czasem trzeba zawalczyć, nawet jak jest ciężko. Nawet jak mam gorsze chwile, ostatecznie wszystko sprowadza się do tego, że dalej lubię bieganie i nie wyobrażam sobie innego życia. Dzięki NYC, przypomniałeś mi dlaczego, to robię!
W NYC wylądowaliśmy we czwartek popołudniu. Ciężka to była podróż. Długa, z lekkimi opóźnieniami, niewygodnymi siedzeniami. Ja siedząca gdzieś po środku obcych ludzi w rozmiarze zabierającym mi część miejsca, bez posiłku bezglutenowego (ciasteczka Schara z Polski i 3 jabłka to było moje jedzenie na jakieś 14 godzin ;)), byłam serio zła i wykończona, dawno tak źle mi się nie leciało. A na koniec zaginął Bartka bagaż. Całe szczęście, że nie mój, bo ja do podręcznego nie wzięłam kompletnie nic.
Po prawie dobie bez snu, zameldowaliśmy się w hotelu New Yorker i ruszyliśmy od razu do bezglutenowej cukierni, o której śniłam od trzech lat. 1,8 mili piechotką w jedną stronę, co to jest? Ledwo wróciłam. A w wymarzonej cukierni więcej nie byłam, czego teraz bardzo żałuję, ale podczas pobytu uwierzcie, nie znalazłabym już ani grama siły by jeszcze tam się przejść. NYC pochłania i uzależnia. Jest tyle do zobaczenia i zrobienia, że choć był to nasz drugi raz, wyjeżdżaliśmy znowu w poczuciu, że widzieliśmy za mało i trzeba będzie wrócić. Miasto jest ogromne, jesteśmy atakowani bodźcami z każdej strony. Każda dzielnica oferuje nam inne doznania estetyczne i kulinarne. I choć czasem ma się dość, zaraz tęskni się za tym wszystkim i chce wrócić jak najszybciej.
Przyjechaliśmy tu na maraton, ale całe szczęście żadne z nas nie przyjechało ścigać się z czasem i ze spokojną głową oddaliśmy się odkrywaniu miasta. Piątek zaczęliśmy chwilę po 4 rano, słońce wschodziło po 7, więc czekając na lepsze światło do zdjęć i filmików, przy okazji zwiedziliśmy na biegowo Times Squares i część Central Parku. Oczywiście planowaliśmy robić zdjęcia i filmiki po, ale co kilkanaście metrów potrzeba zatrzymania i uwiecznienia chwili była silniejsza. Koło 11 skończyliśmy nasz rozruch i udaliśmy się do hotelu. Kęs serniczka z zeszłego dnia i udaliśmy się na szybkie zwiedzanie okolicy, zakup karty prepaidowej, a dalej po odbiór opasek i upominków New Balance. Fajna niespodzianka, bo razem z opaskami uprawniającymi do wejścia na imprezę i do namiotu w strefie startowej NB, otrzymaliśmy kurtkę z kolekcji NYC Marathon <3 To mój pierwszy biegowy ciuch, którego autentycznie nie wyciągam z folijki 😉
Gdy wszyscy udali się po odbiór pakietów, my wróciliśmy do hotelu na śniadanie (jakaś 3 pm lub kto woli 15:00). Nie było to niebo w gębie, ale przynajmniej jajka mogłam zjeść. Muszę przyznać, że obawiałam się, że przytyję kilka kilo, a tak naprawdę od początku funkcjonowałam na dużym deficycie kalorycznym. Duża ilość atrakcji, obowiązków i przyznaję, miałam kłopot w okolicy naszego hotelu znaleźć normalny sklep, w którym mogłabym kupić jedzenie bezglutenowe i nie byłyby to żelki, batony lub jabłka, to wszystko sprawiło, że bardzo mało jadłam aż do samego maratonu.
Gdy w końcu dotarliśmy na expo po odbiór pakietów, znowu wpadliśmy w wir nowojorskiego szału i spędziliśmy tam 4 godziny robiąc wszystko i nic 😀 Strefa expo była ogromna, ilość wolontariuszy i obsługi liczona w setkach. Odebraliśmy pakiety bez żadnych kolejek, dalej koszulki i zmiana stref startowych – w naszym przypadku wszystko odbyło się miło i bez większych problemów. Po odbiorze pakietów można było wejść na część właściwą expo, która rozpoczynała się od przeogromnego sklepu New Balance z absolutnie każdą możliwą częścią garderoby biegowej sygnowanej NYC Marathon, do tego kubki, dzwoneczki dla kibiców, maskotki… sza – leń – stwo! Po skromnych zakupach (gdyby nie Bartek zostawiłabym tak kwotę o przynajmniej jedno zero wyższą), przeszliśmy do dalszej części, gdzie wystawiały się inne firmy związane z bieganiem i Nowym Jorkiem oraz można było spotkać gwiazdy biegowe jak np. Meb Keflezighi, Bill Rodgers, czy Emma Coburn. Zdecydowanie za mało czasu tam spędziliśmy, a byliśmy pewni, że za dużo, bo wychodząc ledwo zdążyliśmy się przebrać i już musieliśmy pędzić na Welcome Party New Balance. Wchodząc do restauracji, mój zegarek wybił skromne 50 tysięcy kroków. Na miejscu miło spędziliśmy czas z całą ekipą, która przyjechała z marką NB. Zmyliśmy się z Bartkiem chwilę po 22:00, bo już w sobotę o 8:00 czekał na Bartka start na 5 km, na którym planował cisnąć. Bardzo mu współczułam.
Oj w sobotę ciężko się wstawało. Bartek wyszedł sam na start, a ja obiecałam dołączyć na finisz. Zjadłam kolejny kęs sernika, tak tak, tego z pierwszego dnia i ruszyłam do Bartka. Muszę tu wspomnieć, że przez cały nasz pobyt panowała przepiękna pogoda, a sobota i niedziela to już rewelacja. Szczególnie do zwiedzania, 18 stopni rano, a w ciągu dnia do 25. Do biegania… cóż jak ktoś chciał biec na wynik, to współczuję, bo duża wilgotność i temperatura, nie ułatwiały zadania.
Dotarłam na finisz Bartka do Central Parku (w tym samym miejscu jest meta maratonu dzień później), dosłownie w ostatniej chwili. Byłam pod wielkim wrażeniem, że pobiegł 15:51 na tej trasie, w takiej pogodzie i po takim dniu, taki wynik! Serio, musi chłopak znaleźć sobie jakiś optymalny start i pokazać na co go stać, bo widać, że formę ma życiową.
Było po 9 tej, a ja już miałam 10 tysięcy kroków. W hotelu szybko się ogarnęliśmy, zjedliśmy i co? Oczywiście ruszyliśmy w miasto. Priorytetem były prezenty dla Ninusi. Staraliśmy się mało chodzić. Ja w końcu zjadłam coś więcej niż kęs sernika i jajka z cheddarem, bo udaliśmy się na przepyszną pizzę do restauracji włoskiej Ribalta, która serwowała przepyszne pizze również w wersji gf. Podczas jedzenia czułam się już mega zmęczona i zasypiałam na siedząco. gdy wróciliśmy do hotelu na zegarku miałam skromne niecałe 30 tysięcy kroków. Bartek wyruszył jeszcze na mecz NBA, ja odpuściłam. Byłam potwornie zmęczona, a fanką też nie jestem jakąś wielką. Raz byłam na meczu w Miami i wynudziłam się strasznie ;p
Zasnęłam bez problemu wczesnym wieczorem, a o 3:30 bez problemu się obudziłam (zmiana godziny).
Jako wycieczka zorganizowana przez agencję RAZ Event, mieliśmy zapewniony dojazd na start spod hotelu. Autokary ruszały o godzinie 6:00. Na spokojnie ubraliśmy się i zjedliśmy w naszej przeuroczej restauracji śniadanie. Nie mogłam dzień wcześniej znaleźć nigdzie pieczywa bezglutenowego, więc na śniadanie przed maratonem zjadłam omlet z cheddarem i trochę żelek (muszę przyznać, że mój żołądek działał tip top przez cały bieg, jak i przed oraz po). Pierwszy raz byłam na biegu jako wycieczka zorganizowana, ale powiem Wam, że przynajmniej w takim NYC to mega ułatwienie. Transfer do hotelu, hotel w super miejscu, blisko na expo i metę maratonu. Dowóz na start, na miejscu również można liczyć na pomoc czy radę innych Polaków. Śmiało mogę polecić takie rozwiązanie.
Jechaliśmy godzinę z hakiem na start. Osoby, które biegły w maratonie na własną rękę, mogły również dojechać autobusami, które zbierały ludzi z kilku miejsc lub dopłynąć promem. Bałam się, że to wszystko będzie długo trwało i będzie męczące, a nie wiem kiedy stałam już w swojej strefie startowej. Sprawne dojście do bramek bezpieczeństwa, kontrola, dalej kierunek miasteczko biegaczy, toaleta. Niepotrzebnie rzuciłam się na pierwszy rząd, bo dalej były toalety kompletnie bez kolejek, ale mam naprawdę złe wspomnienia z Berlina, więc wolałam nie ryzykować 😀
Wszyscy uczestnicy byli podzieleni na 3 kolory (wioskę pomarańczową, zieloną i niebieską), a dalej fale oraz corale od literki A zaczynając. Wydaje się wszystko duże i ciężkie do ogarnięcia, ale naprawdę organizacja jest świetna. Idąc do swojej strefy możemy po drodze napić się kawy, zjeść bajgla, wziąć czapeczkę Dunkin’ Donuts x NYC Marathon. My dodatkowo mieliśmy przygotowany namiot dla osób związanych z New Balance, tam podobny poczęstunek, toalety, miejsce by chwilę się zrelaksować przed startem biegu. Wszędzie są rozstawione kosze by zostawić wierzchnią odzież, która trafi do potrzebujących. W dniu startu nie ma opcji zostawienia depozytu.
Żegnamy się z ekipą NB i ruszamy z Bartkiem na start. Biegniemy z pierwszej fali. Czasu zostało niewiele. Wchodzimy do swojej strefy chwilę przed zamknięciem. Spotykamy Marcina Dulnika ze znajomym, mały ten NYC 🙂 I zaczyna się – jesteśmy wyprowadzani na most.
Stoimy na moście. Zostały minuty. Atmosfera jest niesamowita. Chce mi się płakać ze wzruszenia. Wokół mnóstwo podobnie szczęśliwych i wzruszonych ludzi. Po prawej stronie rusza czołówka. Przed każdym startem, następuje odśpiewanie hymnu, wystrzał armaty, a dalej start w oprawie kawałka Franka Sinatry, New York, New York.
Czas na nas! Przekraczamy linię startu. Jest magicznie! Piękne słońce, mnóstwo ludzi, a mimo wszystko jest tak komfortowo, tak szeroko! Nikt na mnie nie wpada, a przecież biegniemy w okolicach między 3:15-3:30, to czasy, na które poluje wiele osób. Bartek zaczyna nagrywać, a ja w końcu poczułam, że poza zabawą, czeka mnie też duże wyzwanie fizyczne.
Bieg po Verrazzano Bridge robi wrażenie, ale jest też niesamowicie wymagający. Ma około 2 mile długości. Zaczynasz od wbiegu, który trwa i trwa, a bez rozgrzewki, w słońcu i po tych wszystkich wędrówkach po Nowym Jorku, nogi nie chcą współpracować. Pierwszy raz w życiu czułam coś takiego na maratonie. Pierwszy kilometr, a ja ledwo odrywam nogi. Jestem niesamowicie zmęczona. Spoglądam na zegarek, a tam 400 m i średnie tempo 5;40 min/km. „O o o” Pojawia się myśl, jak ja to dociągnę do mety? Spodziewałam się, że moja forma pozwoli na 20-25 km komfortowego biegu w okolicach 4:50-5:0, a tu taka niespodzianka.
Sama siebie wewnętrznie uspokajam. 2-3 km i puści beton, może nogi nie będą super świeże, ale na pewno będzie lepiej niż na początku. I faktycznie tak jest, z mostu zbiegamy leciutko, szybko, bo jakieś 4:10, ale zupełnie na luzie. Okazało się, że to będzie moja taktyka na cały bieg – wtaczać się powoli na górę i puszczać nogi luźno w dół.
Zbiegając z mostu widzimy biegaczy z innych stref, którzy wystartowali o tej samej porze. A za mostem zaczyna się show. Morze kibiców, zespoły, bębny muzyka, krzyki, wiwaty, częstowanie jedzeniem i piciem. Tego nie da się opisać, czujesz się jak gwiazda rocka.
Mój mózg eksploduje. Z jednej strony wielka podjarka, uśmiechy, nagrywki, piątki, a z drugiej strach, czy ja to dobiegnę, skoro już teraz jest mi tak ciężko? Piję na każdym punkcie. Wodę, Gatorade. Oblewam się. Zjadam pierwszy żel przed 6 km. Robię co mogę by nie dopuścić do zbyt szybkiego odcięcia prądu. Bo to, że mnie odetnie, byłam pewna.
Po minięciu 10 km poczułam lekką ulgę, że jeszcze nie przeszłam do marszu. Sama się uśmiecham, jak to czytam, ale serio miałam stracha, że może być ciężko. Tempo 4:40-50, to dobre tempo, ale chce je utrzymać jak najdłużej, by w razie marszu kilometrów do pokonania było jak najmniej.
Kibice odciągają trochę myśli od zmęczenia. Cały czas dużo się dzieje. Pamiętam, że jakoś po 12 km czekał na nas dość długi podbieg wąską ulicą, gdzie witały nas tłumy kibiców. Wrzawa była niesamowita. Wtaczałam się pod tę górkę z myślą, jak długo jeszcze dam radę. Po czym zbiegałam z myślą, o nie jest tak źle, nawet luźne te nogi. Tak plus minus wyglądała cała trasa. Lekko w górę i lekko w dół, do tego 5 mostów, Central Park na finisz i viola! Mamy NYC Marathon. Słaba jestem w orientacji w terenie, więc po super szczegóły co było, na którym kilometrze, zapraszam do Bartka (tu możecie przeczytać relację). Ja wiele pamiętam i przeżyłam, ale jakbym miała powiedzieć, co było po czym, to… sami rozumiecie 😉
Koło 15 km wypowiedziałam to na głos. Bartek, nie wiem jak długo jeszcze dam radę biec bez przerw na marsz. Czuł i widział, że nie jestem w najlepszej kondycji. I choć dało się ze mną normalnie rozmawiać, nie był to dla mnie komfortowy bieg, głównie ze względu na zmęczone i nieprzygotowane mięśnie. W odpowiedzi usłyszałam, trzymajmy to chociaż do połówki. Bez dyskusji się zgodziłam. Na 18 km zjadłam trzeci żel! Ja przez cały maraton zjadam ich 3-4, a tu już zjadłam 3 żele i odliczałam kilometry do kolejnego. Miałam ze sobą żele marki Trec , ale nie spodziewałam się, że tyle ich zjem, więc po 24 km korzystałam już ze wszystkiego co było dostępne na trasie. Łącznie 6 albo 7 żeli zjadłam. Raz nadziałam się na pomarańczę z wódką 😀
Na połówce zameldowaliśmy się po 1;42;38, to dobry czas, mimo mojego strachu, cały czas biegliśmy tempem poniżej 5;0 min/km.
Nie wiem, jak to możliwe, ale przy trasie działo się coraz więcej. Kibice dawali czadu, co możecie zobaczyć na naszych filmikach na Instagramie i niedługo Youtube. Odcinek 21-25 km w moim odczuciu był też najcięższy. Most Queensboro był przytłaczający. Biegło się dolnym poziomem. mnóstwo ludzi się poddawało w tym momencie. Brak kibiców, bo nie da się wejść na mosty podczas biegu, tylko odgłos stóp i ta wspinaczka. Chwilę pomaszerowałam śmiejąc się z siebie i mówiąc do Bartka żeby biegł, a ja już jakoś się doczłapię. Po czym zaczęliśmy zbiegać. Tak jak po każdej burzy wychodzi słońce, tak po każdym podbiegu, zaczyna się zbieg. Obudził się we mnie maratończyk, który myślałam, że umarł jakieś dwa maratony temu.
Pojawiła się myśl, że przede mną już tylko 3 x 5 km i po prostu mam spróbować przebiec każdą piątkę. Spojrzałam na zegarek i wiedziałam, że nawet jest szansa na lepszy wynik niż ten z pierwszego mojego majorsa (Berlin 2013; 3:28:50). Strach zniknął, bo nawet jak teraz stanę, to co? Kilometrów do przejścia już nie tak wiele 🙂 Trzymałam się zadania, jednocześnie dalej pochłaniając atmosferę biegu. Odkryłam przy okazji, że jak człowiek trochę potańczy w drugiej połowie maratonu, przyjemnie rozluźniają się mięśnie rąk i pleców.
Było pięknie. Kilka razy słyszeliśmy Polaków kibicujących nam osobiście lub po prostu wszystkim. Starałam się jak mogłam okazać swoją wdzięczność przybijając piątki i uśmiechając się. Wspaniale było tam być.
Została do pokonania ostatnia dycha. Wiem, że jeszcze mogę, ale wiem też, że to maraton. Jesteśmy na Manhattanie. Kibice nie dają za wygraną, krzyczą z całych sił. Odcinam się lekko od bodźców zewnętrznych, by wygrać walkę ze zmęczeniem wewnątrz. Z kryzysami na zawodach jest tak, że póki nie wygrasz wewnątrz, nawet najlepsze wsparcie z zewnątrz nie pomoże.
Naciągam klapki na oczy i biegnę. Nie chcę przeliczać ile to mil, ile kilometrów, powtarzam sobie w głowie, że to tylko 4 minuty pracy i minuta finiszu (nie wiem czemu tak, ale tak powtarzałam sobie przez jakieś 8 km).
Czemu ja się tak bałam? Jestem już blisko mety, może nie mogę sobie pozwolić na turbo tempo, ale co najważniejsze – nic, o co się martwiłam, nie boli. Boli mnie za to pasmo w drugiej nodze. Taka niespodzianka i tak wtedy myślałam. W pewnym momencie nawet oddałam Bartkowi ze swojej kieszonki telefon i inne pierdolety, które wsadziłam do kieszonki z boku uda tej nogi. Za metą okazało się, że dyndający telefon nabił mi ogromnego guza w tym miejscu i po dwóch dniach ból minął.
Widzę na zegarku średnią jakieś 4:55 min/km, do mety kilka kilometrów. I teraz pytanie, jaka będzie różnica między dystansem oficjalnym a tym z zegarka? Spodziewałam się ogromnej różnicy, więc co by się nie działo to tempo poniżej 5:0 trzymałam.
Bartek jara się non stop atmosferą, ja skupiona modlę się o metę. Tu ktoś staje, tam ktoś wymiotuje, dalej ktoś płacze, skacze, wiwatuje, no mówię wam, dom wariatów, te maratony.
800 m do mety… Normalnie meta na nosie! Oddycham z ulgą, rozglądam się po kibicach, Bartek zaczyna kręcić, ale ja go łapię za rękę. Dawaj zrobimy to razem!
Przekraczamy metę po 3 godzinach 28 minutach i 31 sekundach.
Za metą czekają na nas medale, posiłek regeneracyjny, ponczo. Przesuwamy się do przodu, nakręceni i rozgadani jak to po maratonie. Jestem szczęśliwa, jestem dumna, jestem wdzięczna.
Wszyscy z naszej ekipy NB poradzili sobie świetnie na biegu. Autentycznie jestem dumna jak każdemu poszło i jak każdy celebrował te chwile. Przy metrze spotkaliśmy Zosię i Marcina, którzy też biegli i z którymi dobrze się dogadujemy. Zosią była pierwszą Polką, Marcin drugim Polakiem ( a ja druga Polką), tacy z nas celebryci 😉
To był świetny bieg. Pewnie niektórym dziwnie się czyta, jak to można walczyć przy tempie prawie minutę wolniejszym od swojej życiówki na tym dystansie, ale to chyba najlepiej oddaje naturę biegania amatorskiego i biegania w ogóle. Nie ma nic za darmo, ale warto cieszyć się tym co się ma.
Tego mi było trzeba. Dziękuję