Po przydługim wstępie, który mogliście już przeczytać (tu-link), czas przejść do biegu.
Jesteśmy w Chicago. Mamy sobotę. Jedziemy na expo.
Jak to wszystko wyglądało? Expo w dużym budynku. Oczywiście wszystko duże i pełne ludzi, ale dobrze zorganizowane. Udało się bardzo sprawnie, bez stania w kolejkach wszystko załatwić i kupić kilka pamiątek. Nie zaszaleliśmy specjalnie: dwie czapeczki, okulary i tyle. W porównaniu z expo w NYC nie robiło aż takiego wrażenia, ale bardzo podobnie wyglądało. W porównaniu do Berlina, dużo lepiej zorganizowane wszystko, mniejsze kolejki, mniej nerwów, mniej ludzi, jakiś większy porządek. Szybko to ogarnęliśmy i wróciliśmy odpoczywać do hostelu.
Wieczorem kolacja. Znaleźliśmy blisko włoską restaurację, w której wszyscy mogliśmy zjeść. Oczywiście rezerwację miejsca robiliśmy kilka dni wcześniej, a i tak załapaliśmy się na jedno z ostatnich.
Wszystko nam się idealnie zgrywało. Wieczorem odpoczynek i nawet sił zabrakło na jakiś motywujący film, bo ja o 20.00 już spałam. Jet lag mnie wyjątkowo mocno dobijał.
Wstałam optymistycznie ubierając w słowa przed 2:00, a mówiąc dokładniej od 1:18 nie mogłam zmrużyć ok. Paweł podobnie. Do czwartej udawaliśmy, że śpimy, o 4;30 zaczęliśmy procedurę szykowania się na bieg maratoński.
Każdy z nas ma trochę inne przyzwyczajenia. U mnie rano wjechała mała kawa i owsianka na wodzie z suszonymi malinami oraz kanapka z dżemem. Kiedyś jadłam tylko kanapki, ale zauważyłam, że po „błyskawicznej – czyli z mniejszą ilością błonnika” owsiance, w której nie ma za dużo mleka dłużej jestem syta, a nie mam problemów żołądkowych.
Ruszyliśmy na start jakieś 90 minut wcześniej. Mieliśmy biegiem niecałe 2 km, więc potraktowaliśmy to w ramach lekkiej rozgrzewki. Na miejscu nie było jeszcze tłumów, choć informator prosił by być jakieś 2 godziny wcześniej. Mam wrażenie, że byliśmy i tak za wcześnie, z drugiej strony, długo się nie naczekaliśmy, a przynajmniej bez kolejek przeszliśmy przez bramki bezpieczeństwa, a dalej do swojej strefy. Wszyscy troje mieliśmy tą samą. Wizyta w toalecie, czekanie, trochę ruchów rozgrzewkowych i kolejna wizyta w toalecie już była niemożliwa. Mnóstwo ludzi, dość mało toalet, drzew… no panowie sobie radzili, kobiety miały dużo trudniejsza sytuację. Nie wiem jak w innych strefach, ale w A nie będę opowiadała w szczegółach, ale wspomnienia mam jak z Berlina 2013, wszędzie ktoś sikał, kolejki do kibelków niemożliwie długie. Bartek, który stał z przodu, mówił, że byli nawet tacy co na linii startu kucali i między buty robili!
Kilka minut do startu jem pierwszy żel i czekam. To jest to, czas ruszyć i zmierzyć się z dystansem maratonu!
W ostatnich tygodniach w głowie miałam różne scenariusze, ale skupiłam się tak naprawdę na jednym. Jeżeli od początku będzie mi się dobrze biegło, będę próbowała tempa w okolicach 4:10 min/km. Ryzykownie, bo moje treningi nie dawały mi super pewności, że jestem na to gotowa. Z drugiej strony, z maratonem różnie bywa, czasem ze średnich przygotowań trafiasz super dzień i jesteś w stanie dać z siebie maksa od startu do mety, a bywa tak, że z treningów, które w teorii zapewniają mega wynik, nic nie wychodzi. Dlatego mocno skupiłam się na odpoczynku w ostatnim tygodniu i jedzeniu, bo to potrafi wiele zmienić na dystansie maratonu. To tempo, które dałoby poprawę mojej życiówki o jakąś minutę. Podejmując decyzję o strategii na bieg, wolałam zaryzykować i ruszyć na życiówkę, niż bezpiecznie od początku biec na wynik bliżej 3 godzin.
Lecimy!
Pierwsze metry lecą jak szalone. Dużo ludzi wokół, ale bez problemu robię swoje, droga jest szeroka, mogę biec swoje. Czytałam, że gps na pierwszych kilometrach może szaleć, więc żeby się specjalnie nie sugerować, a kontrolować ze znacznikami na trasie. Biegnę, widzę tempo w okolicach 4;05, czuję się dobrze, ale wiadomo, to maraton, kilometrów jeszcze ponad 40. Staram się uspokajać, zwalniać, ale kolejny kilometr przebiegam jeszcze szybciej. Nie mam głębokiego oddechu, jest luz, ale to tempo? Zobaczyłam dopiero znacznik 2 mili, cały czas biegłam w dużej grupie, więc te kilometry widziałam wyrywkowo. Na 5 km się skupiłam i zobaczyłam na zegarku: 20 minut i 22 sekundy. Szybko, nawet planując ryzykowny bieg, nie sądziłam, że piątka tak szybko minie. Szalenie szybko. Od tej pory staram się trzymać bliżej tempa 4:10 min/km. Samopoczucie jest bardzo dobre, na zegarek muszę patrzeć raczej by zwalniać niż kontrolować tempo, ale wiem, że to maraton, więc z jednej strony serce szaleje: ooo może to ten dzień konia, a z drugiej głowa każe trochę się zdystansować i uspokoić.
Cały czas biegnę dużą grupą. Koncentruję się na biegu, niewiele widzę wokół, ale słyszę kibiców. Praktycznie non stop. Czasem przebiegamy przez mosty lub pod mostami, nie jest to większym wyzwaniem, a już na pewno nie jest tak przytłaczającym uczuciem jak mosty w NYC. Trasa jest taka, że się leci. Punkty o∂żywcze na gęsto. Co milę, może czasem rzadziej, ale nawet nie musiałam się skupiać kiedy dokładnie planować żele, bo było ich dużo. Żele postanowiłam jeść co 30 minut i tego się trzymałam, a punkt z wodą zawsze był gdzieś w zasięgu.
Na 10 km czas w zegarku 41 minut 4 sekundy. Uspokoiłam tempo z pierwszej piątki, ale dalej jest mocne, a ja dalej czuję się dobrze i hamuję się jak mogę. Na 15 km tempo co do sekundy 4:09 min/km.
15 km za mną bez większego zmęczenia. Samopoczucie bardzo dobre, choć towarzyszy trochę stresu i w głowie mam myśl, utrzymaj to samopoczucie jak najdłużej, a później odetchniesz.
Na dystansie półmaratonu zameldowałam się po 1:27:13, to średnie tempo z dystansu 4:08 min/km i dawało duże nadzieje na życiówkę na mecie. Cały czas miałam w głowie by trzymać się tego tempa poniżej 4:10 min/km i szło jak po sznurku.
Po połowie wzięłam pierwszy żel z kofeiną, liczyłam, że cały czas będzie dobrze albo i lepiej. Niestety zaczęłam zwalniać i kolejne 5 km pokonałam już bliżej 4:15 min/km. Czułam jak siły mnie opuszczały, ale miałam nadzieję, że nawet zwalniając to będzie takie delikatne kilka sekund wolniej, ale cały czas blisko wyniku z Amsterdamu.
Zaczęłam walczyć i skupiać się na biegu jeszcze bardziej. Niewiele pamiętam z tego odcinka. Pod tym względem, chyba lepiej biegać takie biegi na uśmiech, nie życiówkę, bo przyznaję, jak zobaczyłam swoje zdjęcie w Chinatown byłam zaskoczona tą bramą 😀
Na 30 km zameldowałam się po 2 godzinach i 5 minutach, to cały czas dawało średnie tempo 4:10 min/km.
Na trasie pierwszy mocny kryzys pamiętam w okolicach 26 km. Nogi nie chciały współpracować, ale przypomniałam sobie, że w Warszawie miałam podobny spadek mocy na 27 km i się z tego podniosłam. Cały czas piłam, jadłam żele i wierzyłam, że jeszcze się trochę podniosę.
I nagle boom! Ścięło mnie tak, że to nie była walka o 3-4 sekundy na kilometr, ale tempo spadło prawie o 20 sekund! Przede mną godzina biegu, a ja nie wiem co się dzieje. Moje nogi, moja głowa… nie wiem od czego zacząć. Wtedy tego nie wiedziałam, ale po biegu sprawdziłam, że mocne tąpnięcie nastąpiło na 30 km. Przypadek? 😉 Myślę, że poczułam zderzenie z tą mityczną ścianą, ale nie z powodu braku węglowodanów, a niedostatecznego przygotowania. Te długie biegi w tych przygotowaniach nie były idealne, nie było ich za wiele, więc cóż… chciałam oszukać maraton i dostałam za swoje.
Przeżywałam straszne męczarnie, biegłam w okolicach 4:30 min/km, ale dużo mnie to kosztowało. Po 35 km widziałam, że walka o życiówkę, czy nawet złamanie 3 godzin jest niemożliwa, więc przestałam, aż tak skupiać się na tym by dalej walczyć z całych sił, a przeszłam do trybu po prostu przebieraj nogami do mety i się nie przewróć. Tętno spadło, tempo ustabilizowało się w okolicach 4:45, raz nawet stanęłam by rozmasować nogi. Myślałam, że będę jak Sifan, ale bez skutku.
Ostatnie metry to lekki podbieg do mety i koniec! Z wielką ulgą melduję się na mecie po 3 godzinach 2 minutach i 17 sekundach. Fizycznie? Wykończona. W łydach łapią mnie skurcze, podobne jak te w Berlinie, a do przejścia mam… chyba ze 2 kilometry. Zaczęła się najgorsza część maratonu 😉
Mentalnie? Bardzo się cieszę, że dobiegłam. Jestem mega wzruszona i myślę, o różnych rzeczach, które wydarzyły się w ostatnim roku, a z którymi ciężko było się pogodzić. Myślę o tym, że najważniejsze jest to, że mam życie i robię to, co kocham.
Oczywiście szkoda, że nie w lepszym czasie, ale myślę, że zaryzykowałam i dostałam odpowiedź. Jestem pod wrażeniem, że tak długo biegłam tak mocnym tempem. Czy gdybym ruszyła po 4:15 min/km byłoby lepiej? Szczerze, nie sądzę, a nawet gdyby było, mi osobiście nie robi różnicy czy dobiegłabym w 3:02 czy 3:01. Chciałam powalczyć o życiówkę, nie udało się, ale kończę ten bieg z wielkimi nadziejami, że wracam na dobre tory.
A teraz wróćmy do marszu do bliskich. Nie możesz się zatrzymać. Wolontariusze nawołują by się nie zatrzymywać i cały czas musisz się przesuwać. Skurcze mnie dobijają, przez chwilę prowadzi mnie dwóch wolontariuszy, co wcale mi nie pomogło specjalnie, a dodatkowo minęłam punkty z jedzeniem. Dalej kontynuuję marsz sama, o wodzie, w folii termicznej, trzęsąc się z zimna tak, że przycinam co chwilę sobie język. Masakra. Powinnam o tym drugą relację napisać 🙂 Ja myślałam, że nie dojdę do Bartka i Pawła. Marzyłam o wózku, ale też nie prosiłam o niego, zostawiając takie rozwiązania bardziej potrzebującym. Strefa jest ogromna, rodziny czekają daleko. Umówiliśmy się przy literce O. Punkty spotkań, to duże ułatwienia na tak ogromnych biegach. Finiszerów było ponad 52 tysiące! Dla porównania w Warszawie 2 tygodnie wcześniej 7 tysięcy. Logistyka w takich sytuacjach jest kluczowa, ale też dla biegaczy oznacza więcej chodzenia 🙂 W końcu docieram do celu. Siadam na trawie, Bartek oddaje mi swoją folię. Też Go trochę ścięło na biegu, podobnie Wojtka i Pawła, a Adam zameldował się z życiówką. To jest maraton. Po dłuższym czasie ruszamy dalej. Dostajemy klapki Nike, Bartek piwo i kontynuujemy nasz marsz bólu do hotelu. Tu muszę napisać, że zdecydowanie mogłam dać do depozytu ubrania na przebranie. Było strasznie zimno. Mam wrażenie, że już do końca wyjazdu się nie ogrzałam 😉
Maraton i Chicago? Zdecydowanie warte polecenia. Trasa najlepsza jaką biegłam. Podobnie organizacja i kibice. Jest to bieg, który jest super duży i fajnie go zaliczyć turystycznie, ale też taki, że można tu biec na wynik. Miasto nas oczarowało. Wiadomo, Stany to kraj kontrastów, ale dla mnie te amerykańskie miasta coś w sobie mają. Są duże, trzeba swoje przejść, się naszukać, napatrzeć, ale też skupić na tym co nam się podoba i czego szukamy w takich miejscach, mieć otwartą głowę. My mieszkaliśmy blisko centrum, mieliśmy na wyciągnięcie ręki główne atrakcje i fajne restauracje. Bez problemu też dojeżdżaliśmy wszędzie metrem. Ja byłam oczarowana i w przypływie emocji prawie zapisałam się na kolejną edycję, ale że planuję inną kosztowną wyprawę, ostudziłam swój zapał 🙂
Dziękuję, że wytrwaliście do końca 🙂