
Stało się. Zostałam kobietą z żelaza! Jedno z marzeń, które niespiesznie odhaczałam ze swojej listy, właśnie stało się rzeczywistością!
Przepłynęłam 3,8 km, przejechałam na rowerze 180 km, a na deser pobiegłam maraton. Na mecie usłyszałam YOU ARE AN IRONMAN, a to wszystko w Teksasie. How cool is that?!
Zacznijmy od początku. Nie było na blogu wpisów z moich przygotowań do tych zawodów. Brak czasu i brak pewności, czy uda się wszystko spiąć by na tym starcie stanąć, sprawiły, że wolałam za dużo o tym nie pisać. O założeniach, czy wytrenowanych godzinach też raczej bardzo zdawkowo na social mediach wspominałam. Przygotowania do triathlonu kosztują masę czasu i zaangażowania. Ostatnie pół roku naprawdę mocno się spięłam by przygotować się do tego wyzwania. Dziś gdy kurz za metą opadł, mogę Was zabrać do wnętrza tego świata. Jak to jest, zrobić Ironmana?
Dlaczego Texas?
Gdy Bartek zapisał się na Marathon Boston, ja przez rok nie przebiegłam żadnego maratonu i nie miałam zrobionego minimum. Dlatego nie mogłam biec w Bostonie.
Od słowa do słowa, postanowiłam W KOŃCU wziąć się za Ironmana i poszukać w Stanach w podobnym terminie zawodów. I tak oto znalazłam Ironman Texas.
Duże, prestiżowe zawody, nowe miejsce do zwiedzenia, pływanie w jeziorze, płaski rower, wysoko oceniania trasa biegu, cieplutko. Tak w skrócie wyglądało moje zapoznanie się ze specyfiką Ironmana w Teksasie.
Przygotowania zaczęłam po roztrenowaniu po maratonie w Chicago, czyli miałam jakieś pół roku. Od grudnia zaczęłam trenować pod okiem Sergiusza Sobczyka i wtedy żarty się skończyły.
Trenowałam sumiennie, bez przesuwania treningów, przerywania, czy naginania zaufania trenera. Jedyne wyjście z cyklu było spowodowane grypą A, po której na szczęście szybko się podniosłam. Połowę mojego czasu stanowiły treningi na rowerze, biegowe serce choć niechętnie, przystało na ten plan i z perspektywy czasu, nie żałuje.
Był to okres , gdzie poza rodziną, pracą i moimi treningami triathlonowymi, nie miałam czasu na zbyt wiele. Mówienie NIE na każdym kroku nie jest łatwe, nie wszyscy to rozumieją, ale jak wierzysz w to, co robisz, warto być sobą. Ci najważniejsi na pewno zostaną.
Nie było zawodów po drodze, fajerwerków na treningach. Dużo porannego wstawania, specjalne wielogodzinne bloki weekendowe i pilnowanie odpowiedniej ilości kalorii.
Taki tryb trenowania nie tylko przygotowuje nas fizycznie, ale też mentalnie na to, co czeka nas na trasie.
Zrobiłam wszystko co mogłam w tym czasie. Leciałam do Teksasu zdrowa, choć trochę lżejsza po lekkich problemach z zatokami, nic mnie nie bolało. Całe przygotowania przebiegły bez większych problemów. Nogi, plecy, barki, wszystko całe – to już dużo przed startem w tak długich zawodach.
Bałam się, że mimo wszystko fizycznie nie jestem jeszcze gotowa na taki wysiłek. Dystans na pierwszy rzut oka przerażający. Historie innych debiutantów podzielone. Im bliżej startu, tym więcej tych pozytywnych relacji do mnie spływało, sama w sobie zaczęłam budować spokój, ale mimo wszystko też czuć duży respekt.
Treningi?
Pływanie szło opornie od początku do końca. Może ze dwa treningi miałam takie, gdy po wyjściu z wody wyszłam i powiedziałam wow, zrobiłam dobrą robotę. Reszta to był test mojej głowy, czy nie rzucę w końcu tego w cholerę.
Rower pięknie wchodził. Treningi realizowałam idealnie, mocne progowe na trenażerze to mój konik, czułam i widziałam, że jestem tu coraz mocniejsza. Na zewnątrz udało się pojeździć kilka razy i w tym temacie mam sporo do poprawy. Noga coraz mocniejsza, ale umiejętności wciąż te same (klasyczna Grażyna co po bidon boi się sięgnąć).
Bieganie choć na dużo mniejszej objętości (30-50km tygodniowo), też wychodziło przyzwoicie. Byłam coraz mocniejsza na zakładkach i bardzo dobrze czułam się na planowanym tempie startowym niezależnie od zrealizowanych przed biegiem zadań na rowerze.
Moje treningi były dość rozsądne. Średnio pewnie wyjdzie 12 h tygodniowo, w mocnych 15-17h, w regeneracyjnych 10h. Rower stanowił połowę, pływanie i bieg po około 25%.
Houston mamy problem!
Ironman Texas rozgrywany jest w Woodlands, niedaleko Houston. Zapisując się, ogarnęłam tylko tyle, że będzie ciepło, tak w okolicach 28 stopni. Moja ignoracja na lekcjach geografii nie popłaciła i doznałam szoku, jak poczułam wilgotność jaka panuje w Teksasie. W połączeniu z wiatrem i słońcem, była to mieszanka wybuchowa. To mnie najbardziej martwiło przed startem, no i ryzyko złapania gumy 😀

Odbiór pakietu. Zakupy w sklepie Ironman. Spacer po miasteczku. Było pięknie. Świetna atmosfera, super miejsce do odwiedzenia, tego typu pogoda sama w sobie do przebywania, okazała się dla mnie osobiście na plus. Maraton w tych warunkach martwił, ale czy potrzebnie przekonacie się kilka… naście linijek niżej.
Im bliżej startu, tym byłam spokojniejsza. Przyleciałam w środę wieczorem, a start był w sobotę rano. Osobiście na poranne starty w Stanach wolę latać 2-3 dni do startu. Nie robię w tym temacie adaptacji. Trzy dni chodziłam spać o 18:00, a wstawałam wyspana w okolicach 2-3. Biorąc pod uwagę, że w strefie zmian w dzień startu trzeba było być o 5:00, już po śniadanku i w ubranku, taki układ sprawdził się idealnie. Dodatkowo jako mama bardzo cenię sobie nieprzerywany sen, więc noc przed startem spałam ciągiem bite 7 godzin.
Jeżeli chodzi o ciepło, tu wykonałam w Polsce kilka treningów w wyższej temperaturze, bez picia i z gorącą kąpielą po. Możliwe, że takie przygotowania pomogły mi na miejscu.
Emocje, które czujesz przed startem w takim miejscu, są nie do opisania. Jest stres, strach, ale też wdzięczność, że jesteś tu gdzie jesteś i możesz robić to, co kochasz. Wzruszenie na każdym kroku. Oczywiście nie byłabym sobą i duch sportowy mnie nie opuszczał. Przyjechałam tu spełnić marzenie, ale też powalczyć o jak najlepszy wynik.
Przejdźmy już do dnia startu, bo wstęp zrobił się dłuższy od relacji.
Dzień startu

Przed startem zjadłam bajgle z dżemem. Triathlonowy ryż o poranku strasznie mi nie wchodzi, więc trzymałam się śniadania maratońskiego, tylko w większej wersji.
Na start pojechaliśmy razem z Bartkiem, po drodze zgarnęliśmy Edytę i Wojtka Litwinuk oraz Tomka Brembora.
Ruszyliśmy naszą ekipą do stref zmian, na ostatnie poprawki przy rowerze, następnie spacerkiem na START PŁYWANIA.
Jakieś 2 km spaceru, jak nie więcej… czasu mieliśmy już niewiele. I tak szczęście w nieszczęściu cenne minuty zaoszczędziliśmy na zakładaniu pianek… Otóż okazało się, że woda ma ponad 24,5 stopnia, a to oznacza pływanie bez pianek. W głowie już byłam lekko pogodzona z tą myślą od kilku dni, ale żyłam nadzieją do końca. Debiut w Ironmanie bez pianki, gdy pływanie to twoja najslabsza strona, jakoś nie napawało optymizmem, ale co robić?
PŁYWANIE
Razem z Edi i Wojtkiem ustawiliśmy się dość blisko (zakładałam, że 1h15min to i bez pianki popłynę).
Rolling start, czyli wchodziliśmy do wody po kilka osób, co kilka sekund.

Jestem w wodzie. To się zaczęło!
Jak jest? Utrzymuję w sobie spokój. Nie ruszyłam jak zwykle w pałę, tylko od początku miałam wrażenie, że płynę spokojnie, rytmicznie, ale tempo jest nienajgorsze. Pierwsze setki wybiły mi po jakieś 1:45, więc postanowiłam dalej nie zerkać tylko jak najlepiej nawigować.
Nie było to miłe pływanie jak w piance, że dupcia się unosi i nawet jak nie machasz rękami to coś tam się przesuwasz. Do tego dopiero zaczynało świtać, woda była ciemna, spore fale, szeroki akwen, bojki co mnie zaskoczyło nie co 100m, a jakieś 300? Ciężko mi było się odnaleźć. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że wszyscy mnie wyprzedzają, ale to tak po kilka osób naraz. Od czasu do czasu spoglądałam na zegarek jak wybijaly kolejne setki, raz było w okolicach 1:50, raz 2:20, więc stwierdziłam, że GPS nie radzi sobie najlepiej i więcej nie patrzę.
Wielkim plusem tego pływania był widok kibiców na brzegu. Mega uczucie słyszeć doping na etapie pływania, które raczej jest samotną i cichą walką samego ze sobą, ewentualnie podtapiającymi ciebie towarzyszami.
W końcu pokonałam pierwszą prostą, jakieś 1500 m. Fizycznie nie byłam zmęczona, ale mentalnie… to nie było pływanie, w którym dobrze się czułam. Po nawrocie było jeszcze gorzej. Jeszcze gorsza widoczność. Ja płynęłam raz otoczona sporą ilością ludzi, a za kilkadziesiąt metrów zupełnie sama. Kompletnie nie wiedziałam co się dzieje. Na szczęście mijane bojki trochę dodawały mi otuchy, że nie jest źle, ale przyzwyczajona byłam do tras, gdzie tych bojek jest naprawdę dużo i były oddzielne dla każdego kierunku ruchu, a tu było trochę tak na pałę z mojego punktu widzenia.
Sporo osób wpływało do kanałku mijając bojki prawą, a nie lewą stroną i nikt na to nie zwracał uwagi. A ja trochę gubiłam się tym. Chciałam być w każdym aspekcie prawa i porządna co by mi dsq za nic nie dali.
Jak już jesteśmy przy kanałku, czyli ostatniej z 3 części pływania (800m), to tu było fenomenalnie jeżeli chodzi o kibiców, mega słabo jeżeli chodzi o pływanie. Woda dużo zimniejsza, ja myślałam, że zasuwam cały czas dobrze, równo, spokojnie, ale poprawnie tempowo… aż do wyjścia z wody.

Mega ucieszyłam się gdy zobaczyłam przed sobą wyjście, ale gdy zatrzymałam zegarek… prawie się załamałam 1h27minut10sekund… myślałam, ze wrócę i poproszę o jeszcze jedną próbę 🙂
Miałam tego nie robić, miałam walczyć o dobre nastawienie, nawet jak coś pójdzie nie tak, a we mnie coś pękło już po pływaniu. W głowie miałam myśl: jak już teraz jest tak źle, to co będzie dalej?
W najgorszych snach nie spodziewałam się tak wolnego pływania. Fizycznie? Czułam się dobrze i równo przez cały czas. Może za dobrze? Mentalnie? Miałam wzloty i upadki. Nawigacja? Na zegarku ponad 300 m więcej, ale to wciąż daje bardzo wolne pływanie. Czy na tyle byłam, czy pianka by mnie uratowała, czy powinnam to mocniej płynąć. Ciężko powiedzieć. To było pierwsze moje takie pływanie i ciężko to do czegokolwiek porównać. Wyszło jak wyszło. Lecimy dalej.

T1
Na rower ruszyłam powoli. Średnio zadowolona z siebie, ale automatycznie wykonująca kolejne kroki. Z perspektywy czasu wiem, że za mocno wzięłam do siebie, żeby zmiany robić spokojnie, bo straciłam na nich cenne minuty do dziewczyn w kategorii.
6min 30 sekund, gdzie większość robiła w 3…
Cały czas mam postanowienie, że muszę coś z tymi zmianami moimi zrobić i cały czas jest tak samo. Mam wrażenie, że mój mózg przestaje tam działać. Wszystko robię wolno. Już na starcie rozwaliłam cały żel na swoje ręce i manetki… przewaliłam czyiś rower 😇 nie wiedziałam co z workiem zrobić… żal patrzeć na to. Nie dziwię się, że Bartek tam na mnie krzyczy, bo wyglądam jak stuknięta w T1. W końcu udało się dobiec do belki i wskoczyć na rower. Przede mną 180 km na rowerze…
CDN…