motywacja

Na trasie Ironman 70.3 Warsaw

Dobry czas w wodzie wprowadził mnie w dobry nastrój. Sprawnie przeszłam przez T1, została do zrobienia najdłuższa konkurencja (rower) i moja najmocniejsza (bieg)…

Wyjechałam na trasę bez tłumów i problemów, mimo, że późno weszłam do wody jak na swój czas pływania. Spokojny początek, bez napinania się by od razu cisnąć na maksa. To 90 km, więc jak będą siły to na pewno zdążę je wykorzystać. Jedzenie, wysoka kadencja, bez szaleństw na odcinkach pod wiatr. MIałam w sobie duży spokój i kontrolę. 

Niestety szybko zaczęłam źle się czuć i słabnąć. Jeden klik i mnie nie było. Ostatnie dni do startu złapała mnie infekcja i miałam problemy z zatokami, więc brałam pod uwagę, że może mieć to wpływ na mój start. Jednak czułam się na tyle silna by wystartować. Nie miałam w planach startu B, zadając sobie pytanie, czy zależy mi bardziej na wyniku, czy na ukończeniu, dla mnie na ten moment ważniejsza była druga opcja. Chciałam po tylu latach i przygotowaniach, które nie wprowadzały mnie w skrajne zmęczenie, znaleźć się na mecie. Już w okolicach 15 kilometra zaczęłam się zastanawiać co robić by przetrwać kryzys. Jedzenie zdawało się najrozsądniejszym wyborem… i aż wstyd mi pisać, ale tu obstawiałabym popełniłam największy błąd. 

Pierwszy raz zdecydowałam się na opcję z rozpuszczonymi żelami w bidonie na kierownicy. Do tej pory jadłam żele i zapijałam wodą, ewentualnie miałam jeszcze izotonik. Tym razem zrobiłam inaczej i nie wiem, czy to na pewno to, czy jednak część mojej choroby, bo wiele osób z otoczenia w tych dniach lub chwilę po zawodach chorowało, a może kwestia wody w jeziorze, szczerze nie wiem i chyba nie ma co już gdybać, poza tym, że moje zawody przez kolejne 4 godziny to była walka by dotrwać do mety i teraz jeszcze raz na chwilę muszę wrócić do tych cierpień by Wam to opowiedzieć. 

Złapała mnie okropna kolka. Mój pierwszy raz w życiu. Może kiedyś gdy zaczynałam biegać miałam typową kolkę świeżaka, tak od lat, uczucie kolki na biegu, a już tym bardziej na rowerze było mi nieznane. Kompletnie ściśnięty żołądek, mdłości i oczywiście moje zatkane gardło i nos… Zestaw mało sprzyjający by cisnąć wysokie waty na rowerze. Nie byłam w stanie przyjąć żadnych żeli, kolka nie odpuszczała nawet w górnym chwycie. Kręciłam i odliczałam kilometry do mety. Nigdy żaden rower mi tak się nie dłużył. 

Z plusów mogę napisać, że bardzo ładnie poradziłam sobie z łapaniem wody na punktach (33km i 60km). Bałam się pić mojej mikstury, bo przyszło mi do głowy, że nie ogarnęłam proporcji i stąd moje problemy żołądkowe, postawiłam na wodę. Wiedziałam, że mocno mnie to osłabi, ale cały czas liczyłam, że może dzięki temu kolka mi trochę odpuści.

Niestety tak się nie stało, co było dość przytłaczające, bo o ile na rowerze z kolką jakoś się przesuwasz do przodu, tak bieg… nie zapowiadało się fajnie. 

Niecałe 90 km, bo trasa miała jakieś 87 bez kilku metrów, przejechałam w 2 godziny i 38 minut. Co daje średnią – niecałe 33 km/h. Bardzo słabo, nawet nie będę tłumaczyć i obliczać, ale zdecydowanie dużo słabiej niż wychodziłoby z treningów itd. itp.. Natomiast taki był dzień, w takiej dyspozycji byłam i nie ma co dalej tego roztrząsać. Szkoda, ale w triathlonie wiele rzeczy może się wydarzyć, więc biorę co jest i lecę dalej. 

Zeskoczyłam z roweru, odstawiłam na wieszak i poleciałam po worek z rzeczami na bieg. Próba założenie butów nie była przyjemna, przez mój brzuch przy schylaniu przechodził ogromny, kłujący ból, ale krok po kroku biegłam dalej. 

Wybieg ze strefy był pod górkę, co mnie dodatkowo dobiło. Jakieś 500 m dalej spotkałam Bartka i znajomych i od razu zasygnalizowałam, że jest error i to poważny, ale spróbuję dotruchtać do pierwszego punktu. I tak zrobiłam. Nie wchodząc na wysokie tętno i nie dociskając na maksa, biegłam w okolicach 4;45-50. Rozpięłam tri suit, bo brzuch miałam jak bańkę i to mi trochę pomogło. Ból był do zniesienia na tyle, by biec tym tempem dalej. Na punktach łapałam wodę i odhaczałam kolejne kilometry. Bieganie w triathlonie nigdy nie jest jakieś super przyjemne, ale tu wspięłam się na wyżyny swojej wytrzymałości i każdy kolejny bieg w tri bez kolki będę wychwalać pod niebiosa! 

Na trasie bardzo dużo kibiców, co mnie mocno podnosiło a duchu. Gorąco jak to w czerwcu, ale nie było to moje największe zmartwienie. Czułam, że paliwa brakuje mi coraz bardziej. Jakoś w połowie zdecydowałam się zjeść jeden żel, bo bez tego, też zapowiadało się na kłopoty. 

Przy trasie pojawiła się też Bartka mama z Ninką, co mnie dodatkowo zmotywowało by napierać przed siebie bez przechodzenia do marszu. 

Dużo mnie kosztował ten bieg fizycznie i mentalnie, ale ani przez chwilę nie pojawiła się w głowie myśl by zejść z trasy. Brałam pod uwagę nawet rozwiązanie, że będę iść do mety, więc w tych okolicznościach tempo w okolicach 4;50, nawet napawało optymizmem. 

Na ostatniej pętli doszło do mnie, że jestem bliska złamanie 5 godzin, a to zawsze miłe uczucie gdy pokonasz pewną granicę. Niestety trasa miała jakieś 21,7 km. Czas biegu 1:44, a ostateczny wynik 5:01:55 i 9 miejsce w kategorii. 

Mimo wszystko byłam bardzo zadowolona, że metę przekroczyłam.

Nie zakładałam sobie na ten dzień żadnych barier do pokonania. Chciałam dać z siebie wszystko. Chciałam start ukończyć. I choć nie poszło dokładnie po mojej myśli, dałam z siebie tego dnia co miałam. Wiem, że więcej zrobić nie mogłam. Moje problemy odpuściły dopiero gdy poleżałam dłużej, jednak cały układ trawienny i zatoki dokuczały mi jeszcze kilka dni. Oczywiście jest lekki niedosyt, myślę, że nikt z nas nie lubi gdy sprawy nie układają się po jego myśli. ale taki jest sport. Można odpuścić, a można próbować dalej. Bardzo bym chciała już spróbować kolejnego startu na tym dystansie, jednak na horyzoncie mam inne cele. Mając jednak to doświadczenie za sobą, jestem bardziej niż głodna kolejnych przygotowań do startów triathlonowych. Wszystko jednak w swoim czasie. Cierpliwości z wiekiem mam w sobie więcej.  

Share: