Gdy tylko dobiegłam na metę, w mojej głowie pojawiła się myśl: z tego biegu powstanie dobra relacja, jak za starych, dobrych czasów! Start w nowym miejscu, w trudnych covidowych czasach, poprawiona życiówka, trzecie miejsce wśród kobiet, szalona trasa, moje nastawienie… siedzę teraz i nie wiem od czego zacząć? Jak to się robiło? Co było najważniejsze w tych relacjach? Spróbujmy to ogarnąć, złapać rytm jak w bieganiu i po prostu przeżyć to jeszcze raz – z nadzieją, że to taki symboliczny początek łaskawej dla nas wszystkich biegających jesieni!
O półmaratonie w Helsinkach myślałam już rok wcześniej. Widziałam, że jako jedna z nielicznych imprez nie odwołuje się i chwali atestem, a ja chciałam sprawdzić jak mi idzie powrót do formy po ciąży. Niestety Finlandia na kilka tygodni przed startem zamknęła granice dla Polaków, ponieważ byliśmy wtedy w tzw. czerwonej strefie covidowej. W tym roku z kolei to Bartek się napalił na maraton w Helsinkach, o czym możecie już u Niego przeczytać (tutaj link). I tak od słowa do słowa, od myśli do myśli, stanęło na tym, że polecieliśmy do Helsinek oboje, ja na połówkę, Bartek na maraton, a Nimi została na swój pierwszy weekend z dziadkami.
Absolutnie szczerze piszę, że lecąc do Helsinek niczego nie oczekiwałam od tego biegu. Nie wierzyłam w swoją formę, aż do momentu gdy zaczęłam w samolocie czyścić telefon ze zdjęć 🙂 Zrzuty starych treningów, wspomnienia towarzyszące konkretnym kadrom, uświadomiły mi, że ja obecnie wcale nie jestem w takiej złej formie, oczywiście bywa różnie na treningach, ale fakty są takie, że biegam nieporównywalnie szybciej obecnie niż w latach poprzednich, a tak naprawdę dopiero rozkręcam się po przechorowanej wiośnie, a wcześniej ciąży. Patrzyłam na zdjęcia zrobione po mocnych treningach i sobie przypominałam, że teraz na tych tempach czuję większy luz, więc co by nie działo się w ostatnich tygodniach, generalnie w formie jestem dobrej jak nie lepszej niż ta z czasów życiówek. I tych faktów postanowiłam się trzymać.
Mimo wszystko miałam dużego luza przed tym startem i nie nastawiałam się na nic szalonego. Bartek nastraszył mnie trasą, byłam gotowa też wracać w razie telefonu od rodziców Bartka, poza tym tego dnia to Bartek miał walczyć, a ja supportować mentalnie 🙂 W głowie założyłam jednak jakieś plany. Brzmiały one tak: na starcie nie wyrwij jak wariatka do przodu; jeżeli nie będzie oznaczało to walki i wchodzenia nad próg trzymaj tempo w okolicach 4:0; jak pobiegniesz wolniej niż 4:15 odpuść maraton w Amsterdamie; jeżeli jest cień szansy na poprawę życiówki – walcz! A jak poprawisz kupisz sobie nowy zegarek 😉 Pamiętaj, że jesteś mamą i jak już się wyrwałaś tak daleko, to pokaż na co cię stać! Jak widzicie, niby bez założeń, a jednak 😀 Żeby zaakcentować, że faktycznie to był start z luźną głową, dodam, że na kolację do pizzy wypiłam lampkę wina, w końcu nie codziennie ma się taki weekend 🙂
Przylecieliśmy do Helsinek w czwartek późnym wieczorem, start mieliśmy w sobotę. W piątek rano zrobiliśmy krótkie rozbieganie przedstartowe (około 30 minut i kilka przebieżek), później odebraliśmy pakiety, odwiedziliśmy kilka sklepów z muminkami, wieczorem pizza, dużo odpoczywania i nadrabianie seriali. Dobrze jest startować razem, wtedy nikt nikogo nie ciągnie na zwiedzanie, imprezy, czy spacery. Rozumiemy się bez słów. W międzyczasie Bartek co chwilę zawracał mi głowę trasą, która była dość kręta i pagórkowata. Nie chciałam jakoś specjalnie się tym martwić, robiąc swoje powyższe założenia brałam pod uwagę trasę, więc myślałam, że planując bieg w okolicach tempa „maratońskiego” jakoś to będzie, jak nie dam rady to nie dam i tyle. Bartek zasnął, ja doczytałam książkę i koło północy też spałam. W związku z tym, ze jestem przyzwyczajona, do późnego chodzenia spać Niny, ciężko mi usnąć wcześniej.
Po piątej pobudka i nie ma odwrotu! Trzeba ogarnąć rytuał przedstartowy i cisnąć!
W Helsinkach pogoda była dobra do biegania, jak dla mnie idealna, bo mało wiało i było dość ciepło, między 15 a 20. Nie gorąco i nie zimno. Tyle, że jak zdjęłam kurtkę na rozgrzewkę, to nie miałam problemu by zostać w koszulce już do samego startu. Idealnie. Poza wczesnymi pobudkami, zimno to kolejna rzecz, której nie lubię w startach 😉
15 minut truchtu, trochę przebieżek, ćwiczeń dogrzewających i czekam… na Bartka żeby jeszcze złapać się przed startem. Tradycyjnie nie ma… a start za jakieś 10 minut… Postanawiam ruszyć sama i to była bardzo mądra decyzja, bo start był winnym miejscu niż myślałam. Minutę przed startem łapiemy się, buziak, powodzenia i ruszyliśmy.
Start!
Pierwszy kilometr był od razu pod górę, ruszyłam niespiesznie, wręcz leniwie, jak później zobaczyłam siebie na filmikach, ooo nie było widać we mnie ducha walki. Jednak tempo nie było takie najgorsze i pierwszy kilometr minął w 4:01. Mimo dwóch sporych podbiegów, biegliśmy ulicą, więc nie było najciężej i naprawdę byłam pod wrażeniem samej siebie, że przebiegłam ten kilometr w takim czasie z taka lekkością. Drugi kilometr też był trudny jeżeli chodzi o przewyższenia, ale całkiem przyjemny w kwestii nawierzchni, głównie asfalt i ścieżki asfaltowe, których niestety powoli robiło się coraz więcej. 3-4 km trochę więcej zbiegów, ja zaczęłam łapać rytm, dogoniłam też grupkę 5 dziewczyn. Nie miałam pojęcia, czy biegną maraton czy pół, ale zdziwiłam się, jak wyprzedziłam je wszystkie i tylko z jedną biegłam obok, wcale mocno nie dociskając. Do szóstego kilometra biegłam poniżej 4:00 min/km i łapałam kilometry równo ze znacznikami. Czułam, że łapię coraz lepszy rytm, tętno miałam niskie, nie wiem czy to już ze starości tak spadło, czy jeszcze potrzebuję więcej czasu i treningów progowych, ale póki nie spadł mi pulsometr miałam tętno maksymalnie 173, a do tej pory wszystkie połówki na wynik robiłam ze średnim 180.
Wróćmy na trasę. Niestety biegnąc za dwoma facetami, jakoś na szóstym kilometrze zostaliśmy wszyscy źle pokierowani przez wolontariusza i zamiast biec w górę, zbiegliśmy w dół, szybko ogarnęliśmy pomyłkę, ale póki pokonaliśmy trochę dłuższy podbieg niż reszta, te cztery dziewczyny nas wyprzedziły, a ja od tamtej pory już nie widziałam tej co przez chwilę biegła ze mną (wydaje mi się, że mogła biec maraton), a ta cała czwórka biegła przede mną jakieś 50-200m właściwie przez resztę trasy. Po tej pomyłce na kolejnym kilometrze miałam ponad 100 m różnicy, to był najwolniejszy kilometr z całego biegu. Czułam się dobrze, ale miałam dosyć atrakcji w postaci ciągłych zbiegów, podbiegów, wbiegania na ścieżki, chodniki, w głowie powtarzałam sobie, nie odpuszczaj, wytrzymaj do 10 km, później ma być mniej przewyższeń, więc jeżeli to utrzymasz teraz , to w drugiej połowie możesz powalczyć o naprawdę fajną życiówkę. Od 7 do 10 km był chyba najprzyjemniejszy odcinek. Mało zakrętów równa, prosta asfaltowa ścieżka, bez problemu biegłam 3:55, zjadłam żel i myślałam, że tak będzie już do końca. Cały czas miałam w zasięgu wzroku te 4 dziewczyny, ale nie napalałam się jakoś na walkę z nimi. Widziałam, że wcale nie zwolniły na tej ścieżce, zaczęły trzymać zwartą grupę, zdecydowanie prezentowały się lepiej niż ja w mojej głowie.
Po minięciu 10go kilometra miałam różnicę ponad 200m między tym, co pokazuje zegarek, a znaczniki. Średnie tempo całości na zegarku do tej pory wynosiło 4:00 min/km, postanowiłam powalczyć by dociągnąć do mety te 4:00 lub szybciej. Niestety na kolejnych kilometrach zamiast łatwiej, robiło się ciężej. Spadł mi pulsometr, więc nawet nie wiem, czy głowa, czy ciało odpuściło, ale biorąc pod uwagę, że dziewczyny przede mną wcale się nie oddalały, wręcz zbliżałam się do nich, a przynajmniej do dwóch, to widać, że nie tylko ja miałam na tym etapie kryzys. Od 13 do 16 km tempo spadło dramatycznie: 4:03 – 4:07 min/km. Ciagle krążyliśmy między uliczkami, wiaduktami, placami budowy, do tego zaczął się odcinek pod lekki wiatr, trochę zaczęłam pękać. Średnie tempo na zegarku wynosiło już 4:01, do tego różnica między moim zegarkiem a trasą wynosiła już prawie 300m, wiedziałam, że to oznacza brak życiówki na mecie, a o miejscu jakoś niespecjalnie myślałam. Dziewczyny biegły większość trasy przede mną, serio nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę z nimi powalczyć. Do tego wydawało mi się, że 1 jak nie 2 są daleko poza naszym zasięgiem wzroku.
Po 16-tym kilometrze, gdy zobaczyłam średnie tempo całość 4:01, postanowiłam zacisnąć zęby i powalczyć na ostatnich kilometrach by przynajmniej na zegarku wynosiło 4:00. Ja wiem, że to tylko zegarek, sama jak biegam mocne treningi to na wymierzonych odcinkach, ale tu nawet z przekłamaniem, czy nie, zależało mi na tych 4:00 lub szybciej głównie z myślą o jesiennym maratonie. Jakoś dawało mi to taki wewnętrzny spokój psychiczny, że jak tu utrzymam 4:00 lub szybciej, to na płaskim dużym maratonie, powinno być tylko minimalnie ciężej.
17-ty kilometr pobiegłam w 3:53 i kompletnie nie wiem jak, dwie dziewczyny zostały z tyłu. A kolejną zaczęłam doganiać. Biegłam średnio w okolicach 3:55 i absolutnie nie byłam świadoma, że przez moment byłam na prowadzeniu. Na odcinku pod wiatr pulsometr, który od 10 km wisiał na moim brzuchu, rozpiął się, w ostatniej chwili złapałam, bo stwierdziłam, że jednak za duża strata by go zostawić na trasie. Przed ostatnią nawrotka wyprzedziła mnie jedna z dziewczyn i zaczęła mocno się oddalać, po oznaczeniu 20 km wyprzedziła mnie druga i zaczęła gonić tę pierwszą. Rety, pomyślałam, jakie zawzięte, biegłam wtedy jakieś 3:45, a dziewczyny cały czas się oddalały, obstawiałam, że to walka o trzecie miejsce, fińskich kibiców nie rozumiałam nic a nic, do tego już byłam mega zmęczona i jedyne co myślałam, to żeby to tempo poniżej 4:00 dociągnąć. Minęłam znacznik 21 km, dziewczyny ścigały się ramie w ramię, zaczęłam nawet je doganiać, ale 100 m do mety nie było mowy bym je dogoniła… oczywiście okazało się, że do mety było prawie 300, a nie niecałe 100, a oficjalny czas wyniósł 1:26:08, co mnie w pierwszej chwili trochę zmartwiło, bo byłam pewna, że nawet przy przekłamaniach zegarka to więcej jak 100 -200m nie pokaże, a tu ponad 500m różnicy. Do tego dalej byłam nieświadoma, że dobiegłam trzecia, a na moich oczach rozegrała się walka o pierwsze miejsce. Spojrzałam na zegarek i mimo dużej różnicy i wyniku, ucieszyło mnie samo tempo średnie całości 3:59, no i ile by nie było – oficjalnie życiówkę poprawiłam, a zdecydowanie nie była to trasa sprzyjająca robieniu wyników.
6 lat bez jednego dnia, tyle miała moja życiówka w półmaratonie, w dniu startu w Helsinkach. Z 1:26;21 na 1:26;08 na papierze nie wyglada na spektakularny progres, ale dla mnie to ogromny krok do przodu i powody do szczęścia, bo traktuje to jako dobrą wróżbę i symbol, poza tym wiem na co mnie obecnie stać, wiem jak wygladała ta trasa i jak się czułam i pozostaje mi czekać i wierzyć, że będę mogła tę formę jeszcze w tym roku gdzieś wykorzystać 🙂
Co do miejsca i walki o podium, jak zobaczyłam, że dziewczyny były tylko 2 sekundy przede mną, byłam trochę zła, że poważniej nie potraktowałam tego ścigania. Z drugiej jednak strony, ja chyba nigdy nie miałam w sobie tyle spokoju, ścigając się z innymi. Umiem cisnąć sama, umiem cisnąć na wynik, natomiast jak przychodzi do ścigania o miejsce, paraliżuje mnie i zazwyczaj z góry przegrywam. Tu może ta nieświadomość, że stawka jest aż tak wysoka albo koncentracja na tempie, sprawiły, że nie miałam problemu z tym, że biegłam z tyłu, byłam goniona, czy że tasowałyśmy się we 4 (4 była 12 sekund za mną) praktycznie od samego startu do mety i walczyłyśmy o podium wszystkie równo do końca, sprawiły, że nie miałam z tym ściganiem żadnego problemu. Myślę też, że naprawdę dużo z siebie dałam, a ostatnie 4 km to był mój maks na tamtym etapie biegu, więc nie ma co myśleć co by było gdyby. Poza tym, biorąc pod uwagę jak wyglądała dekoracja zwycięzców, chyba by mi było bardzo przykro gdybym wbiegła pierwsza na metę bez wstęgi, gratulacji i stanięcia na najwyższym stopniu podium. W Helsinkach oprawa wokół biegu wyglądała… cóż właściwie jej nie było, a nie był to mały bieg. Prawda jest taka, że bardziej u nas się starają przy lokalnych biegach, a nie jestem jakaś wybredna i nie oczekuję nie wiadomo czego. Ja dopiero po odebraniu telefonu dowiedziałam się od znajomych z Polski, że dobiegłam trzecia, a nagrodę musiałam odebrać w biurze zawodów (w związku z covidem), a był to puchar i szczoteczka i pasta do zębów 😀
Biegu w Helsinkach osobiście bym nie polecała z różnych względów, nie jest to ani atrakcyjne turystycznie wydarzenie, ani optymalne do robienia wyników. Natomiast ja ze swojego biegu jestem bardzo zadowolona i nie żałuję, że pobiegłam. Poprawiłam życiówkę, uwierzyłam w siebie i odhaczyłam kolejne miejsce na mapie Run The World.
Ten weekend był też świetnym sprawdzianem i przygodą dla mnie i Bartka jako rodziców. Nina u babci i dziadka bawiła się świetnie i jak tylko babcia ogarnie kolana, a dziadek plecy, mogą się szykować na podobny weekend w październiku. W Amsterdamie zapowiada się na odwrót: ja maraton, a Bartek półmaraton.