Podsumowanie miesiąca. Wrzesień 2020
Wrzesień był bardzo ważnym miesiącem. 27go przebiegłam swój 10ty maraton, pierwszy po porodzie i pierwszy od 5 lat z nastawieniem na wynik. To było zwieńczenie moich kilkumiesięcznych przygotowań: od porodu do maratonu. Wiecie już z relacji, że sam bieg i wynik nie przyniosły mi tylu pozytywnych emocji co Maraton Warszawski sprzed 5 lat, ale jestem z siebie dumna, że udało się tak czy siak przebiec maraton na tak zwanym macierzyńskim.
Nie o maratonie jednak mam dziś pisać, a o podsumowaniu całego miesiąca, także zanim o 27., czeka nas szybka podróż przez wcześniejsze 26 dni września.
W pierwszych dniach września nie szalałam z treningami ze względu na kontynuację problemów z sierpnia. Dopadły mnie jakieś masakryczne bóle migrenowe i ledwo funkcjonowałam. Gdy poczułam się lepiej realizowałam treningi, ale trochę zmniejszyłam intensywność.
7-13 września to czas obozu biegowego w Szelmencie. Tu ważniejsza była forma uczestników, ale mnie też udało się trochę pobiegać. Przyznam szczerze, że nawet fajnie te moje treningi wypadły. W mega słabej pogodzie zrobiłam 15 km tempem 4:10-4:05, a po zakończeniu obozu 20 km w tym dychę tempem zmiennym gdzie średnie tempo wyszło poniżej 4:00. Po obu treningach czułam się świetnie, robiłam je na zmęczeniu, bez większych przygotowań, na urozmaiconym terenie. Przyznam szczerze, że po tych treningach zakładałam, że złamanie 3 godzin to czysta formalność, no a jednak… w maratonie nie ma formalności 😉
Powrót do Warszawy oznaczał schodzenie z intensywności (bo objętości i tak było u mnie niewiele) i nastrajanie się na maraton. I znowu niestety dopadły mnie jakieś kłopoty zdrowotne. Miałam mdłości, zawroty głowy i ogólne osłabienie organizmu. Dziwna sprawa (nie covid i nie ciąża), w pierwszej chwili założyłam, że to zatrucie pokarmowe, ale gdy po 2-3 dniach nic się nie poprawiało, postawiłam na probiotyki i wodę butelkową (nie wiedziałam skąd to moje samopoczucie i założyłam, że może kranowa mi szkodzi…). Nie wiem co to było, ale po kilku dniach poczułam się lepiej. Do maratonu niestety było coraz bliżej i dwie takie infekcje w ciągu 4 tygodni nie napawały mnie optymizmem. Treningi wykonywałam w zakładanych tempach, ale już bez takiego luzu. Tydzień przed startem pobiegłam 6 km tempem 4:10 po idealnie płaskiej i bezwietrznej trasie, a czułam się sto razy gorzej niż na tych ciągłych na Suwalszczyźnie. Mimo wszystko starałam sie nie tracić wiary w siebie. Stres, kumulacja zmęczenia, takie gorsze samopoczucie przed maratonem zdarza się dość często, więc nie ma co nakręcać się na zapas.
W ostatnim tygodniu tradycyjnie jak przed każdym ważnym maratonem zdecydowałam się na dietę ładowania węglowodanów składającą się z fazy płukania i ładowania. Założyłam trochę lżejszy przebieg tej pierwszej ze względu, że cały czas karmię piersią, ale jako człowiek zadaniowy moje lżejsze podejście do sprawy to i tak mocne cięcie węgli. Może jednak to było za duże obciążenie i nie zdążyłam się zregenerować? Można sobie gdybać. Ostatni trening bez węgli wyszedł mi świetnie, kilometrówki biegałam po 3:45. Sama, bez większych przygotowań, to naprawdę jak na mnie szybkie i dobre bieganie.
Od środy wieczór do niedzielnego maratonu biegania było już coraz mniej. W międzyczasie wypadły moje urodziny, więc z dostarczeniem węglowodanów nie miałam problemów. Dostawałam coraz więcej wiadomości, że na weekend zapowiada się fatalna pogoda, ale sama starałam się nie robić z tego wielkiego halo – jak ma pójść, to pójdzie.
Nie poszło do końca tak jak zaplanowałam, ale maraton przebiegłam. Tak sobie myślę generalnie, że na tyle byłam gotowa tego dnia i nie upatrywałabym nadziei w pogodzie, czy dyspozycji. Uzyskałam czas 3:03 i zajęłam 3 miejsce. Za mną kawał roboty i kawał czasu, który będę miło wspominać do końca życia i z sentymentem opowiadać Ninie, jak wyglądał nasz pierwszy wspólny rok. Jak to mama śpiąc na jednym boku, z ręką w górze i wiecznie napiętym jednym pośladkiem, uparła się, że przebiegnie maraton przed Twoimi pierwszymi urodzinami. Obym przed drugimi już nie musiała tak spać 😉
Po maratonie postawiłam na roztrenowanie. Ostatniego dnia miesiąca wyszłam na luźne 8 km sprawdzić jak tam samopoczucie, dzięki temu udało się miesiąc zamknąć imponującą liczbą kilometrów – 306! Rekord roku.
Szalony był to miesiąc. W pewnym sensie zamknął ważny etap mojego biegania. Kolejny cykl to będzie duży krok do przodu. Na to liczę. A przynajmniej będę mogła już sobie pozwolić na więcej teoretycznie, bo praktycznie to zobaczymy w kolejnych wpisach 🙂