Ironman Texas – relacja. Część druga

Z poprzedniego wpisu wiecie już jak się znalazłam w Teksasie oraz jak poszło pływanie. Czas ruszyć dalej w trasę.
Wsiadłam na rower i zaczęłam swoją najdłuższą jazdę. Jechało się od początku przyjemnie. Teksas jest płaski, a pierwsze 30 km to głównie kręcenie po mieście, więc w żadną stronę nie było czuć wiatru. Późno wyszłam z wody, więc na trasie miałam już sporo osób, od początku moja jazda to głównie wyprzedzanie. Wręcz czułam się nieswojo, bo rower u mnie raczej utrzymywał w stawce, a nie przesuwał do przodu. Wzięłam to za dobry znak, ale tez ostrzeżenie, że może przesadzam? Waty nie były wysokie, raczej w dolnej granicy tego co ustaliliśmy, jednak bałam się zaryzykować mocniej. Na etapie „po mieście” mimo, że bardzo się starałam, nie zawsze miałam możliwość płynnego wyprzedzania, ale dużych tłumów (o które się martwiłam), tez nie było.

Od początku przyjęłam strategię jedzenia żeli co 20 minut i regularnego picia wody. Miałam na kierownicy dwa bidony i jeden pod ramą. Na punktach łapałam wodę. niestety nie do końca przemyślałam tę strategię, zarówno woda jak i elektrolity były podawane w zwykłych butelkach, które były mniejsze od bidonów, więc trochę bałam się, że będą wypadać. Nic takiego się nie wydarzyło, ale na etapach z wiatrem miałam lekkiego stracha.
Po godzince kręcenia, wyjechaliśmy na autostradę. Czekało nas jakieś 32 km pod wiatr, następnie nawrotka i jazda z wiatrem, kolejna nawrotka pod wiatr i z wiatrem oraz krótszy powrót przez miasto do mety.
Pierwszy odcinek pod wiatr był męczący oraz dłuższy biorąc pod uwagę dojazd do pętli. Natomiast nie wiatr, a ciągłe podjazdy pod wiadukty mnie męczyły najbardziej i wybijały z rytmu. Cała trasa była płaska, ale z wiaduktów wyszło prawie 600 m przewyższenia na całości. Korzystałam praktycznie z każdego punktu. Trochę z obawy, że czegoś mi zabraknie, a na kolejnym nie uda się złapać butelki. Z perspektywy czasu, niepotrzebnie traciłam tam czas i zdecydowanie rzadziej mogłam wymieniać butelki. Czułam się dobrze, równo, niemniej, nie mogłam już doczekać się nawrotki.
W końcu przyszedł odcinek z wiatrem. Wspaniała sprawa, praktycznie bez wysiłku prędkość kręciła się w okolicach 40 km/h. Pod wiatr w okolicach 30 km/h. W jedną i druga stronę trzymałam podobną moc 130-135 W.

Gdy dojechałam do 90 km poczułam się jakoś lżej, w głowie pojawiła się myśl, że to już połowa. Ja czułam się bardzo dobrze, bardzo dużo osób wyprzedzałam na trasie. z wody wyszłam 40 w kategorii K35-39, dojechałam 20. Ogólnie łącznie z mężczyznami, czas pływania dawał mi 815 miejsce, po rowerze 350.
Kolejna nawrotka i już ostatni odcinek pod wiatr, kierunek zmienił się na lekko boczny w pewnym momencie, więc odcinki wychodziły różnie, ale ogólnie waty i średnia prędkość dalej podobne. Dłużył się ten odcinek mentalnie. Musiałam walczyć z głową by nie odpuścić. Pozycja czasowa męczyła, czułam ściśnięty brzuch. Już na początku roweru czułam jakby kolkę, ale siedząc na rowerze niespecjalnie mi dokuczała. Czasem się prostowałam i robiło lepiej. Normalnie jadłam i piłam, a sytuacja wydawała się stabilna. Czułam po prostu lekki dyskomfort.
Ostatni odcinek z wiatrem, dalej zjazd do bazy. ostatnie 10 km to był samotny przejazd przez miasto, dość trudny, kręty, były ulice, że ruch samochodowy był zatrzymywany tylko na chwilę, nie zawsze obsługa od razu mnie widziała. Jechałam ostrożnie, nie zawsze od razu wiedziałam gdzie skręcić, więc był to dość wolny etap. Dojechałam jednak szczęśliwie do belki. Zeszłam powoli, okrakiem z roweru i poczułam najdziwniejsze uczucie do tej pory. Moje biodra się nie wyprostowały. Czułam się jak kaczka, ledwo poruszająca do przodu. Wolontariusz przejął ode mnie rower, a ja kierowałam się do T2.
Pojechałam średnio 33,1 km/h, to naprawdę niezła jazda. Widać dużą poprawę w moim rowerze, niemniej, jest lekki niedosyt. Chyba jako jedyna nie uroniłam nawet kropli potu pod kaskiem. Cały czas czułam duży komfort jazdy. Z drugiej strony, miałam w sobie poczucie strachu, że jak przesadzę, będzie ciężko to ukończyć. Zostać z niedosytem czy przekroczyć cienką granicę? Na tamten moment wybrałam bezpieczniejszą wersję.

Bieg do T2 był trudny, ale moje biodra i nogi zaczynały powoli działać. Zdjęłam buty rowerowe gdzieś w połowie i boso lepiej się rozkręcałam. Chwyciłam worek, wbiegłam do namiotu się przebrać. Tam wolontariuszka od razu zaczęła pomagać, wyjmować rzeczy z worka, podała wodę. Byłam trochę rozkojarzona, zmęczona, cały czas czułam, że mam wzdęty brzuch i zaczynałam się martwić. Wyszłam z namiotu kompletnie pogubiona, na szczęście Bartek i inni kibice szybko skierowali mnie na trasę, natomiast brzuch bolał mnie na tyle, że ciężko mi było podnosić nogi do góry. Łapały mnie kolki, a ucisk w brzuchu był nie do wytrzymania. Próbowałam biec, gdy stawało się to niemożliwe przechodziłam do marszu, a nawet kilka razu stawałam lub kładłam się na trawie by trochę odpuściły mi jelita. Bałam się, że zwyczajnie tnie będę w stanie pokonać dystansu maratońskiego. ani biegiem ani marszem. Gdzieś w połowie pętli kolejny raz spotkałam Bartka i się rozpłakałam wisząc mu na ramieniu, że nie wiem już co robić, minęło jakieś 6 km, a ból był nie do zniesienia. Co chwile musiałam przerywać bieg i leżeć. W końcu jakoś po 8 km dostałam na punkcie tabletkę rozkurczową, rozpięłam tri suit i zdjęłam do połowy, a moje problemy minęły praktycznie do zera w okolicach 10 km. Nauka na przyszłość dla mnie żeby mieć ze sobą tego typu rzeczy, na wszelki wypadek lub wcześniej pomyśleć by o taką pomoc poprosić.

Dalej zaczęłam biec praktycznie normalnie, ale na wszelki wypadek piłam tylko wodę i colę na punktach i nie przesadzałam z tempem. Przyznam, że od 10 km aż do mety to była najprzyjemniejsza część tego wyścigu. Fizycznie nogi cały czas czuły się świetnie, upał nie przeszkadzał jakoś specjalnie, ale też moje tętno było w pierwszej strefie, więc ciężko o przegrzanie, do tego, korzystałam z wody, lodu i coli na każdej mili. Uśmiechałam się, przybijałam piątki, szłam do przodu, cały czas wyprzedzając masę ludzi, w poczuciu dużego komfortu.
Dopiero ostatnie 8 km zaczęły być męczące. Czułam jak piecze mnie skóra na ramionach, wiatr też stawał się upierdliwy, na pętli coraz większy tłok się robił, było to jednak nic z tym, co czasem się czuje na ostatnich 10 km maratonu w walce o życiówkę.

Ostatnie dwa kilometry to już bieg jak na skrzydłach, przed metą szybkie uderzenie w dzwon debiutanta a dalej przekroczenie mety i słynne słowa: you’re an IRONMAN. Cieszyłam się, że dotrwałam, że przekroczyłam metę, że to wszystko się skończyło. Czułam dużą ulgę, radość, zmęczenie, miks wielu wielu emocji. W tamtej chwili miałam w głowie tylko jedno: nigdy więcej!
Oczywiście kilka dni później zmieniłam zdanie 🙂
Maraton przebiegłam w 3:38. Pierwsze 10 km upłynęło mi w tempie 5;45, kolejne 32 km w okolicach 5:0. Nie wiem, czy ktoś zrobił takiego negative splity na Ironmanie? 😀 Przesunęłam się o 9 pozycji w swojej kategorii i wpadłam na 11 miejsce. Całość zajęła mi 10 godzin 46 minut 25 sekund.
Ten start dał mi dużo różnych emocji. Jestem wdzięczna i szczęśliwa, że to zrobiłam, ale mam też w sobie nutkę goryczy, że nie wszystko poszło pięknie. Natomiast jest to długi dystans, na którym trzeba być gotowym, że nie wszystko będzie szło po naszej myśli i trzeba być gotowym na różne scenariusze, być elastycznym, z otwarta głową i nie tracić hartu ducha. Były chwile, że brakowało mi tego. Czy lekcja odrobiona? Ironman zdobyty, taki był cel. Kolejne pytanie, czy chcę walczyć dalej i szukać w sobie jeszcze większej siły.
Jak to jest ukończyć Ironman? Z jednej strony dużo lżej fizycznie niż się spodziewałam. Pamiętam trudniejsze maratony w życiu. Debiut na połowę krótszym dystansie w triathlonie sponiewierał mnie bardziej. Tu fizycznie myślę, że byłam gotowa na takie wyzwanie by pokonać je, powiedzmy z klasą. Mentalnie na pewno trzeba się szykować na wiele trudnych i nieprzewidywalnych momentów, trochę jak z bieganiem w górach, tu nie ma trzymania tempa jak po sznurku, tylko cały czas walczysz by jak najlepiej wykorzystać panujące okoliczności.
Na końcu już chciałam bardzo mocno podziękować wszystkim, którzy wspierali mnie i kibicowali. Bez poukładanego i wspierającego mnie otoczenia, byłoby to trudne i męczące zadanie. Przez całe przygotowania czułam ogromną satysfakcję i zapas na więcej. Świetnie się bawiłam i kto wie, może za jakiś czas, znowu to powtórzę.