Kilka miesięcy temu zarzekałam się, że nie dam rady ot tak wrócić do triathlonu i przygotować się do startu na dystansie pół-Ironman. Dziś piszę relację z tego startu, z poczuciem dobrze wykonanej pracy, lekkością, ale też małym niedosytem. Kto ma ochotę wejść w zwariowany świat emocji i wrażeń postartowych, zapraszam do czytania!
Pisząc relację z Żyrardowa, trochę już Was przygotowałam na to, co się wydarzy. Sama nie mogę w to uwierzyć, ale jestem już po starcie w Warszawie. Plan by spróbować się przygotować na własną rękę, na spokojnie, w tak krótkim czasie okazał się wcale nie tak szalony. Co więcej, można zrobić to w bardzo fajnym czasie, bez ogromnych poświęceń i objętości sięgającej połowy etatu. Jestem z tego bardziej niż zadowolona, bo szczerze nie wiedziałam na co się pisać, czego spodziewać i oczekiwać na mecie, a 5 godzin 1 minuta i 55 sekund to dobry wynik. Oczywiście, nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale taki już jest sport. Szczególnie składający się z kilku konkurencji. Ryzyko błędu, pecha, czy gorszych okoliczności jest zawsze spore. Zawsze będzie coś do dopracowania i poprawy. Dlatego tak ważne jest doświadczenie, cierpliwość i zaufanie do procesu. Nikt nie rodzi się mistrzem.
WEEKEND PRZEDSTARTOWY
Życie startem zaczyna się już w piątek, a nawet w czwartek gdy dostajesz na maila Race Book i zaczynasz go studiować. W piątek otwiera się biuro zawodów, możesz odebrać pakiet, w którym masz poza numerkiem startowym, niezbędne worki do stref zmian, depozytu, naklejki z numerem startowym na kask i rower, opaskę na nadgarstek, chip na nogę, plecak uczestnika oraz czepek. Oczywiście pakiet będzie się różnił w zależności od zawodów, warto sprawdzić w przygotowanym przez organizatora przewodniku, szczególnie gdy jesteśmy nowi w triathlonie.
Planowałam odebrać pakiet w piątek, żeby w sobotę już mieć wszystko przygotowane do rozwiezienia do stref zmian. Późnym popołudniem ruszyliśmy z Bartkiem i Niną. Odbiór był całkiem sprawny, niestety mimo iż czytałam co ma w nim się znajdować, na szybko zerknęłam i ruszyliśmy dalej. W domu okazało się, że brakuje czepka i opaski na nadgarstek, więc… mój plan z oszczędzaniem czasu trochę zawiódł i w sobotę czekał mnie powrót do Biura Zawodów.
Tak się składa, że czerwiec jest utkany przeróżnymi imprezami rodzinnymi i przedszkolnymi. Tak i w ten weekend mieliśmy piknik rodzinny w sobotę. Wróciliśmy koło 15:00, Ninka została u babci, ja przygotowałam worki do stref, rower i ruszyliśmy z Bartkiem na rozwożenie.
Na szczęście wszystko przebiegało bardzo sprawnie. W biurze zawodów od ręki dostałam brakujące elementy. W strefie T2, czyli po rowerze, a przed bieganiem, zostawiłam worek, dokładnie rozejrzałam się po strefie, jak się wchodzi, wychodzi, w którym rzędzie jest mój numer na rower, w którym wisi worek. Przeszłam się trasą dojazdową i już mogliśmy ruszać dalej, czyli do Nieporętu (około 40 km od Warszawy), gdzie rozpoczynają się zmagania. W Nieporęcie jest trasa pływania w jeziorze Zegrzyńskim oraz T1, czyli strefa po pływaniu, a przed rowerem.
Bez kolejek, udało się wszystko zostawić. Znowu zrobiłam małe rozeznanie w strefie i mogłam wracać do domu odpoczywać. Było to w okolicach 19:00.
Czekał mnie spokojny wieczór, chwilę jeszcze coś obejrzałam i położyłam się spać. Czułam się dobrze, nie byłam zmęczona, stresowałam się dosłownie odrobinę.
DZIEŃ STARTOWY
Pobudka po 5tej rano. Ogarnianie podobne jak przed maratonem. Lekkie śniadanie złożone z kanapek z dżemem oraz kawka (Tu bym chyba na przyszłość mocniej poeksperymentowała i zjadła coś bardziej sycącego. W dalszej części wpisu dowiecie się dlaczego). Toaleta, strój startowy na siebie, worek do depozytu, pianka, przekąski przedstartowe w rękę, czas leci jak szalony, ani się obejrzałam, a już trzeba było jechać na dworzec.
Start „warszawskiej połówki” zaczyna się w Nieporęcie, nie chciałam Bartka męczyć i narażać na powrót w korkach, więc zdecydowałam się na opcję dojazdu pociągiem specjalnie podstawionym dla uczestników zawodów. Bartek został w Warszawie, a ja dalej ruszyłam sama. Nawet mi służy taka samotność przedstartowa, bo wtedy mniej gadam i się motam w całym tym stresie.
Na miejsce przybyłam jakąś godzinę do startu. Ostatnia wizyta w strefie T1 by zostawić żele, bidony i licznik na rower. Bardzo sprawnie wszystko szło. Ogarnięcie depozytu, założenie pianki. Pełen luz i pełen spokój. Krótka rozgrzewka w wodzie i w końcu stanęłam w strefie startowej.
Jak się zmęczyliście czytaniem, to wyobraźcie sobie, co czuje triathlonista w tym momencie zawodów 😉
PŁYWANIE
Ustawiłam się w strefie 33-36 minut i nieświadoma, że mało kto tak uczciwie postępuje, czekałam na swój start jakieś 20 minut. Razem ze mną stał Michał, który podobnie stanął w strefie zgodnie z założeniami. Startowaliśmy po 6 osób co 10 sekund, to bardzo komfortowa wersja rolling startu.
W końcu przyszła pora na mnie! Sygnał i hop! Długie wejście do wody, bardziej wchodzenie niż bieg, bo woda ani płytka ani głęboka. W pewnym momencie postanawiam, że czas już przejść na pływanie. Nie ma odwrotu!
Pierwsza rzecz, którą zapamiętałam to fala obijająca mi twarz przy każdym wdechu. Ciekawe doświadczenie jak na pływanie w jeziorze. Szybko zaczęłam doganiać innych zawodników. Mimo fali, mam wrażenie, że sunęło się bardzo przyjemnie i komfortowo do przodu. Raczej woda sprzyjała niż przeszkadzała, o czym świadczą ogólne wyniki.
Trasa miała bojki rozstawione co 100m, mijaliśmy je prawą stroną, co w połączeniu z tym, że ja uwielbiam oddychać tylko na prawą stronę, dawało komfort i poczucie kontroli. Pierwszy raz podczas pływania w wodach otwartych kontrolowałam swoje tempo, zawsze myślałam, ze to niemożliwe. Tym razem za każdym razem gdy zegarek wybijał mi 100 m patrzyłam ile płynęłam, dzięki temu nie było szoku na brzegu. Pierwsze metry byłam pod wrażeniem, że jest tak lekko i szybko. Nadzwyczaj lekko, aż miałam ochotę przyspieszyć, a z drugiej strony, za mną dopiero 300m, a przede mną rower i bieganie, więc ten komfort warto docenić i utrzymać jak najdłużej, skoro tempo też jest fajne. Kolejne setki mijały równo w tempo szybszym niż 1:50 na setkę. Płynęłam cały czas przy bojach, głównie mijałam, czasem ktoś płynął obok podobnym tempem. Ogólnie było bardzo przyjemnie. Do 600m.
Wtedy niespodziewanie z lewej strony dostałam z łokcia od kogoś płynącego żabką. Mocno wybiło mnie to z rytmu i lekko przestraszyło. Poprawiłam okularki i jak najszybciej uciekłam z tego miejsca. Od tej pory miałam się bardziej na baczności, a na wodzie robiło się coraz bardziej tłoczno. Przy boi nawrotowej klasycznie walka o życie, pralka, wolna amerykanka, nie wiem jak to nazwać, ale zawsze przy bojach nawrotowych dzieje się. Masakra. Dwa razy byłam dość mocno podtopiona, mój spokój i komfort zaczynały się kurczyć. Autentycznie zaczynałam się bać. Chwilę pooddychałam na powierzchni, przepłynęłam bardziej na zewnątrz i do kolejnej boi nawrotowej dopłynęłam zdała od ludzi. Zostało już 900m do plaży w linii prostej. Tempo trochę spadło, ale jak tylko odzyskiwałam spokój i miejsce, płynęło się znowu dużo szybciej. Niestety w tym momencie osób do mijania było coraz więcej, część uwieszała się na mnie gdy przepływałam obok. NIe było przyjemnie. Odsunęłam się od bojek trochę dalej i płynęłam swoje. Co by się nie działo, dalej kontrolowałam tempo i byłam pod wrażeniem zarówno tego, że trzymam je, jak i mojego dobrego samopoczucia.
W końcu zobaczyłam boję zwiastującą wyjście z wody. Gdy stanęłam na nogi zobaczyłam 33 minuty z hakiem, przekraczając matę pomiarową miałam 34:34. To mój najlepszy wynik w pływaniu na tym dystansie i najlepsze samopoczucie w wodzie. Woda tego dnia sprzyjała szybkiemu pływaniu. Jedyne czego żałuję, że nie ustawiłam się bardziej z przodu, miałabym mniej mijania i szybciej bym wystartowała. Z tego co widziałam zrobiła tak znacząca liczba kobiet pływająca podobnym tempem do mnie. A ja, jak ciołek wystartowałam prawie 20 minut po nich. Namęczyłam się przy mijaniu i straciłam kontakt do tego, co dzieje się z przodu stawki.
Strefa T1
Obiecałam sobie przed startem, że włożę w tę zmianę wszystkie swoje moce. Jak już pisałam samo wyjście z wody było dość długie i dobrych może pewnie 20 m szło się w wodzie pokonana, co było męczące dla nóg. Gdy już byłam na brzegu, nie biegło się lekko, ale w głowie miałam myśl, walcz, tuptaj prawa, lewa, nie zwalniaj, nie zatrzymuj się, leć prosto do strefy. W międzyczasie zdejmuję okularki, rozpinam piankę, w końcu jestem w strefie, łapię worek, zaczynam ściągać piankę i czuję jak mi zaczyna kręcić w głowie i się odbijać. Niedobrze, pomyślałam, że jednak szybkie strefy to nie moja bajka (a ostatecznie i tak nie była szybka ta strefa 😛 ). Ogarnęłam się, spakowałam worek i ruszyłam po rower.
Szybki chwyt, wyjście ze strefy, jedno z najsprawniejszych wejść na rower i jazda na trasę !
Czas T1 3:24
CDN…