trening

Jak wyglądała moja regeneracja po ultra

10 dni temu przebiegłam mój pierwszy w życiu dystans ultra. O przygotowaniach, emocjach w biegu, przemyśleniach debiutanta i radości z rezultatu pisałam i pisałam i końca nie było widać. Napisałam praktycznie wszystko co z moim biegiem było związane, ale celowo pominęłam jeden ważny temat – regenerację. Zagadnienia postanowiłam nie ruszać, póki nie wyciągnę konkretnych wniosków z doświadczenia i nie dojdę do siebie na tyle, by móc z przyjemnością wyjść na trening. Minęło 10 dni. Jak się czułam w tym czasie? Jak wyglądała moja regeneracja? Jak długo dochodziłam do siebie? Czego się nauczyłam i co robiłam by sobie pomóc? Myślę, że czas najwyższy ruszyć temat.

Przebiegnięcie 70 km w górach z przygotowania do maratonu, dwa tygodnie po starcie na królewskim dystansie, nie ukrywajmy na nie najsilniejszych nogach i z nie najchłodniejszą głową, jest sporym wyzwaniem dla organizmu. Tak jak przypuszczałam moje nogi dostały w kość. Póki biegłam trzymałam się, ale po zatrzymaniu za metą, zaczął dogłębnie i dokładnie wypełniać mnie ból. Ultra ból, jak go nazwałam. Tak jak kroplówka rozchodzi się po układzie krwionośnym, tak ból zaczął wypełniać moje nogi, aż objął je w całości. Od palców u stóp po mięśnie pośladkowe. Do tego bolały mnie ręce i górne partie pleców oraz mięśnie twarzy (od grymasu złości). Tak po prawdzie, jedyną partią, która nie odniosła mikro uszkodzeń, był mój brzuch. Reszta ciała – masakra. Czułam się jak sprana kijem, a przy najmniejszym wysiłku łapały mnie skurcze. Miałam naprawdę spore problemy z chodzeniem, patrząc na innych – chyba największe. Moje czwórki nie pracowały, kolana się nie zginały, bolały mnie kości w stopach, miałam skurcze w łydkach, chodziłam jak zombie. Nie dzień później, czy dwa, jak po debiucie w maratonie, ale zaraz za metą. Już wtedy mój wygląd nie wróżył nic dobrego. Mimo złego samopoczucia przebrałam się, zjadłam, chodziłam i czekałam na dekorację (około 5 godzin). Po dekoracji wróciliśmy do hotelu i mogłam w końcu wziąć ciepły prysznic. W porównaniu z tym co mnie dopiero czekało byłam w dobrej formie – sama wsiadałam i wysiadałam z samochodu, nie miałam problemów żołądkowych, skurcze minęły po pierwszym posiłku. Zostały przy mnie rozlewający się ból i zmęczenie, no i Bartek oczywiście 🙂 Niby nie tak źle, ale… zabawa miała dopiero się zacząć. Wzięłam aspirynę i położyłam się spać. Przy tak dużych uszkodzeniach mięśni jedyne co możemy zrobić to przeczekać najgorsze, ewentualnie wziąć aspirynę. Nie polecam rozciągania, rolowania, masowania ani gorącej kąpieli w tym dniu, gdyż tego typu zabiegi mogą tylko pogłębić świeże urazy i stany zapalne. Trzeba przeczekać najgorsze. Nie mówię, że po każdych zawodach mamy zachowywać aż taką ostrożność, ale gdy czujemy się jak rozbity schabowy, musimy rozsądnie odpoczywać i wracać do ruchu bardzo powoli. Jeżeli nie idzie nam schodzenie po schodach, nie ma mowy o biegu regeneracyjnym! Ja po Łemko byłam jak schabowy. W nocy jęczałam z bólu, nie mogłam nawet kołdry naciągnąć na nogi, a rano ledwo wstałam o własnych siłach. Filmik, na którym schodzę ze schodów, zrobiłam przed apogeum. Po śniadaniu od razu ruszyliśmy do Warszawy. 5 godzin w samochodzie. Jeżeli czeka Was długa podróż po ciężkich zawodach polecam zdjąć buty, położyć wyżej nogi i pić dużo wody. Moje stopy spuchły tak, że butów nie mogłam włożyć, a nad kolanami zrobiły się fałdeczki z czwórek. Nie dość, że wszystko mnie bolało, wyglądałam jak hobbit, a zabawa cały czas dopiero się rozkręcała. Za każdym razem, gdy dłużej posiedziałam, nie byłam w stanie stać, kolejny wieczór był zdecydowanie najgorszy. Ból, opuchlizna, gorączka. Moje nogi naprawdę wiele już przeżyły, ale takiego bólu jeszcze nie doświadczyłam. 3 dni cierpiałam i żałowałam tego ultra. Pierwszą część relacji dyktowało cierpienie fizyczne, stąd w niej tyle negatywnych emocji, drugą część pisałam czując się ciut lepiej.

Pod koniec trzeciego dnia w miarę sprawnie już się poruszałam i mogłam ocenić realnie straty jakie poniosłam. Nie bolały mnie piszczele, o które najbardziej się martwiłam, stopy szybko odpoczęły, dodatkowo nie dorobiłam się żadnych bąbli i zachowałam wszystkie paznokcie, opuchlizna z nóg ładnie schodziła, a wraz z nią woda, co równało się z wizytami w toaletcie co 15 minut. Mięśnie czworogłowe i pasma, zdecydowanie najbardziej dostały. Pasma były napięte do granic możliwości, palcem nie można było ich dotknąć, ból przy przyczepach kolan uniemożliwiał mi kucanie i zginanie poniżej kąta 90 stopni, najgorsze były jednak bezwładne czwórki, przez które traciłam władzę w nogach i chwiałam się w najmniej spodziewanych sytuacjach (np. w autobusie). Na szczęście mogłam już skorzystać z masażu, nie było miło, ale na każdym kolejnym czułam się lepiej. Delikatny masaż przy takich dolegliwościach może już przynieść ulgę. Do tego dołączyłam saunę i rolera, gdy pasma trochę się rozluźniły. Oczywiście przy tym wszystkim dużo odpoczywałam, nie biegałam i uzupełniałam braki kaloryczne. Nie byłam szczęśliwa, że tak długo trwa mój powrót do sprawności, ale też nie spieszyłam się do biegania. Chciałam jak najlepiej odpocząć zanim wrócę na ścieżki. Nie miałam ciśnienia, ale czułam się jak zbity pies i zazdrościłam wszystkim, co mówią, że po ultra szybciej dochodzą do siebie niż po maratonach (zdecydowanie mam na odwrót). W czwartek (piąty dzień) prowadziłam trening, chodziłam jeszcze drętwo, ale 4 km naprawdę lekkiego truchtu dobrze mi zrobiło. Kilka ćwiczeń ogólnorozwojowych, trening brzucha i w piątek znowu nic nie robiłam. W sobotę kolejne 3-4 kilometry i znowu odpoczywanie. Do tego rozciąganie, rolka i masaże.

Na pierwszy trening z prawdziwego zdarzenia (czyli spokojny bieg) zdecydowałam się wyjść w poniedziałek (9go dnia). Los chciał, że akurat Bartek się podłączył i chyba chciał mnie wykończyć, ale poza tym, że trochę przytyłam, to bardzo nie straciłam na formie i jakoś te 15 km dociągnęłam na Jego plecach. Nogi jak nówki sztuki, kilka biegów i myślę, że wrócę na poziom sprzed ultra. Czuję jeszcze trochę napięte pasma, więc roluję je codziennie i dużo się rozciągam, ale poza tym, ultra ból mam za sobą! A wpis byłby jeszcze szybciej, ale w trakcie Paweł wyciągnął mnie na trening! No i w ten sposób mam już drugi bieg za sobą. Dziś nie było tak wesoło, ostatnie kilometry milczałam, a 5:0 było wyzwaniem, ale nie poddałam się!

Z jednej strony przeżyłam najgorsze rozbicie mięśni w życiu, z drugiej cierpliwie czekając i nie kombinując doszłam do siebie naprawdę całkiem sprawnie. Jeszcze jakiś czas się polenię i nie będę biegała 6-7 razy w tygodniu, a max 5 😉

Nauczyłam się, że gdy bardzo bolą nogi lepiej nie kombinować, przeczekać spokojnie najgorsze i lepiej więcej odpocząć i wrócić później niż męczyć się i biegać z dużym dyskomfortem, w ten sposób jedyne co możemy zyskać to przerwę z powodu kontuzji. Wraz z doświadczeniem w bieganiu rośnie umiejętność słuchania własnego organizmu, myślę, że każdy ma podobnie i pewne symptomy w końcu idealnie rozpoznaje. Wie po swoim samopoczuciu kiedy powiedzieć stop, którego bólu nie warto ignorować. Po pierwszym maratonie nie wiedziałam co oznacza sztywna zewnętrzna część uda i bolące kolano, doprowadziłam wtedy do poważnego zapalenia pasma biodrowo-piszczelowego, odpukać, od tamtej pory, gdy tylko zaczyna coś mnie uwierać z tej strony uda wskakuję na rolkę i przepędzam licho! Słuchanie organizmu na pewno nie daje 100 % gwarancji i bezpieczeństwa przed kontuzjami, ale z pewnością jest dobrą praktyką!

Pozdrawiam!

Share: