Uciekając od tykającego zegara i myśli przedmaratońskich

W ostatnim czasie ciężko mi złapać z Wami regularny kontakt i tak chyba zostanie już do maratonu. Ciężko mi pozbierać myśli, nerwowo spoglądam w kalendarz i jedyne co mam w głowie to 27 września i czekający mnie maraton. Zegar tyka, wybuchowa mieszanka emocji przedmaratońskich sprawia, że mam humory i zmienne nastroje. Powiecie, po co ten stres? Z tym, że właśnie w tym wszystkim chyba nie o stres chodzi.
Nie boję się, że nie dobiegnę. Nie boję się, że nie zrealizuję planu. Wręcz przeciwnie. Nie mogę się doczekać. Marzę o momencie, gdy stanę na starcie i te wszystkie chwile ze mnie ulecą. Krok po kroku zostawię za sobą tygodnie orki, miesiące wątpliwości i kilogramy poświęceń. Marzę by w końcu znowu móc się sprawdzić na królewskim dystansie. Marzę by był już 28 września, a wszystko co związane z 37. Maratonem Warszawskim było już słodkim wspomnieniem i tak jak miło i ze łzą w oku wspominam wcześniejsze moje maratony, tak chciałabym już wspominać ten kolejny! Dwa sezony bez maratonu, to długo, stąd może ta moja niecierpliwość i mentalne przeżywanie.
Muszę jednak jeszcze trochę wytrzymać. Przestać marzyć i błądzić myślami i po prostu się skupić przez te 19 dni. Robić swoje, cierpliwie czekać i liczyć, że wszystko złoży się idealnie w tym dniu. Liczyć, ale nie przeliczyć! To jest sztuka, która spędza sen z powiek wielu maratończykom. Rozplanować życie i treningi tak, by tego kluczowego dnia stanąć na linii startu w szczytowej formie. Nie przesadzić w żadną stronę, nie popełnić żadnej głupoty i liczyć, że cały świat wokół będzie nam generalnie sprzyjał. Ughh to liczenie mnie najbardziej drażni i sprawia, że się niecierpliwię. Liczę, że w końcu przejdzie mi infekcja, z którą walczę od Islandii. Liczę, że moja forma przestanie być kapryśna. Liczę, że nie przybędzie mi stresów i obowiązków przez te 19 dni. Liczę, że fizycznie dociągnę plan i pobiegnę bez żadnych dolegliwości. Liczę, że przebiegnę ten maraton i doświadczę jego najlepszego oblicza. Liczę dni i kilometry, które mi zostały. Liczę, że to co mogłam zrobić, już zrobiłam, a reszta jakoś się ułoży.
Liczę sobie i czekam, bo tak naprawdę zostało mi już tylko kilka mocnych dni do przepracowania, a reszta to miłe klepanie kilometrów na podtrzymanie formy. I tak jak dzieci umilają sobie czekanie na Gwiazdę zajadając czekoladki z kalendarza adwentowego, tak ja postanowiłam sobie pobiegać w różnych miejscach by ten czas tak się nie dłużył. W Warszawie ciężko mi utrzymać determinację i pozytywne myśli na najwyższym poziomie. Dlatego ostatni tydzień spędziłam w swoich rodzinnych stronach praktycznie wyłączając się z życia. Suwalszczyzna to moje ulubione miejsce do treningów i liczyłam, że mocno tam pobiegam, jednak to nie był mój najlepszy czas. Nie wszystko poszło zgodnie z planem ze względu na moje zdrowie. Dopiero w niedzielę udało się zrobić naprawdę porządny trening, który dodał mi sporo wiary. Nigdy nie biegało mi się tak lekko tempa maratońskiego wplecionego w długie wybieganie. Ostatecznie Suwalszczyznę opuściłam w dobrym humorze, kilometrów zrobiłam sporo, to co nie mogło się udać szybko zmieniałam, więc nie było opuszczonych treningów. Od wczoraj jestem w Szklarskiej Porębie, wybadać co tak ciągnie tych wszystkich polskich biegaczy. Póki co jest mi zimno, co nie pomaga w powrocie do zdrowia, ale na pewno napiszę więcej o tym miejscu. Poznałam już regle, zaraz lecę na stadion, a w czwartek zrobię coś mocniejszego na Zakręcie Śmierci. Dalej ruszę do Krynicy na Festiwal Biegowy i wezmę udział w dwóch biegach. Dalej się zobaczy. Do maratonu potrzebuję nie tylko świeżej nogi, ale i głowy, a zmienianie miejsca dobrze działa i na nogi i na głowę. Ten maraton to taka moja ostatnia szansa, później będę musiała trochę ustabilizować swoje życie i odstawić bieganie na boczny tor.
Liczę, że jesteście ze mną, rozumiecie lub przeżywacie podobne chwile 😉
Pozdrawiam!