Bez ograniczeń. Czyli Chrissie Wellington i Jej pogoń za doskonałością
Już wielokrotnie wspominałam o tym, że książki biograficzne należą do moich ulubionych lektur. Nic mnie tak nie napędza do działania, jak historie ludzi z krwi i kości. Historie prawdziwe, pełne potu, bólu i emocji. Czytanie biografii to jeden z moich ulubionych patentów na walkę z własnymi słabościami, zwątpieniem i gorszymi chwilami w życiu. Tak było i w tym przypadku. Po Bez ograniczeń. Historia najtwardszej kobiety na świecie, Chrissie Wellington, sięgnęłam, gdy zaczęłam wątpić w sens mojego parcia do przodu. Jestem już po lekturze, czy spełniła swoją rolę? Jeszcze nie wiem…
Jestem rozdarta. Nie pójdę śladami innych i nie napiszę jaka to świetna książka o niesamowitej kobiecie, notabene, egoistce (nie wiem czemu ta opinia jest powtarzana, ale o tym będzie dalej), która swoim zacięciem i ciężką pracą powaliła świat triathlonu na kolana (zdobywając między innymi czterokrotnie mistrzostwo świata w Ironmanie). Napiszę inaczej: Tej książce czegoś zabrakło, by pokazać całą piękną i brzydką prawdę o bohaterce. Mało w niej emocji jak na opowieść o tak fenomenalnej osobie. Stąd albo styl pisania niekompletnie oddaje naturę i drogę Chrissie do zwycięstwa (a raczej niekończącego się pasma sukcesów), albo autorka jest perfekcjonistką do granic i ciągle goni za czymś więcej, a to co już za nią – nie robi aż tak wielkiego wrażenia… Nie wiem. Nie znam się na triathlonie (choć to jedno z moich ważniejszych postanowień do 30tki), ale może warto było pójść śladami Scotta Jurka i co nieco ubarwić, dodać więcej epitetów o morderczej walce i parciu do przodu na przekór ludzkim ograniczeniom? W końcu nie każda kobieta po 30tce już w pierwszym roku po przejściu na zawodowstwo zdobywa mistrzostwo świata w Ironmanie (3,86 km pływania, 180 km jazdy na rowerze, 42,195 km biegu).
Pierwsza połowa książki to właściwie dzieciństwo, młodość, praca i podróże mające pomóc Chrissie odnaleźć swoje przeznaczenie. Rozumiem, czemu ta część jest ważna, ale zupełnie nie pojmuję czemu zajęła aż tyle miejsca. Autorka stara się odpowiedzieć na pytanie klucz: skąd wziął się Jej sukces? Potrzeba dążenia do doskonałości, chory perfekcjonizm, który na marginesie miał też negatywne skutki (bulimia), ponad przeciętne zacięcie i moc uczucia satysfakcji z ciągłego samodoskonalenia – te cechy wyniosły Chrissie na szczyt. Oczywiście wspomina o swoim pływaniu w czasach wczesnej młodości (nigdy nie było na najwyższym poziomie), sporej uwadze jaką przywiązywała do aktywności fizycznej, epizodu z wycieczkami górskimi i zamiłowaniem do zwiedzania na rowerze oraz moment, gdy zaczęła biegać i ku swojemu zaskoczeniu przebiegła pierwszy maraton w 3:08! Biegała coraz więcej i lepiej.
Później zaczyna łączyć pływanie z rowerem, by w końcu z ciekawości i dzięki namowom znajomym wystartować w triathlonie. Wszystko połączyło się jakoś tak naturalnie i Chrissie amatorsko zaczęła uprawiać triathlon. Bez drogiego sprzętu i cały czas pracując. Po prostu się zdarzyło. Widząc, że jest dobra w tym co robi postawiła wszystko na jedna kartę: zrezygnowała z pracy, zaczęła współpracować z trenerem, stała się zawodowym zawodnikiem – w wieku trzydziestu lat. I tu kolejne moje rozczarowanie, mało dowiadujemy się o kulisach tak diametralnej życiowej zmiany.
Druga część (podział umowny) opisuje życie zawodowca. Ciężkie początki w drużynie, problem z adaptacją, relacje z trenerem, trudne, ale mocno kształtujące, za które widać, że Chrissie jest wdzięczna Brettowi na każdym kroku. Później mamy szybki przebieg przez kilka najjaśniejszych lat: treningi, podróże, zwycięstwa, tak wyglądało życie bohaterki. Od anonimowej amatorki do mistrzyni. Czytając można momentami odnieść wrażenie, że to wszystko przyszło Jej ot tak , talent jakiś i tyle. Chyba tylko drugi sportowiec jest w stanie skojarzyć Jej wszystkie osiągnięcia z morderczymi treningami, bo od samej Chrissie niewiele się dowiemy o trudach walki. Trenowała na maksa i zwyciężała na maksa – bo inaczej nie umiała – tak Ona to opisuje. W tym wszystkim jest jednak coś ujmującego i szczerego. Może nie widać wprost reżimu treningu, łez i bólu, którego musiała doświadczać w wielu momentach, ale między słowami poznajemy niezwykle upartą i silną kobietę (może dlatego tak mało tego bólu), pełną empatii i ciepła. Otwartą na ludzi, szczerą, i naturalną osobę.
Gdy zaczynałam czytać tę książkę, usłyszałam od wielu osób, że jest to historia niezwykłej egoistki, z takim nastawieniem zaczęłam lekturę, a teraz muszę to wykrzyczeć: absolutnie się nie zgadzam! Nie znalazłam ani jednego momentu, który pokazywałby straszne oblicze Jej oddania i egoizmu. Fakt, poświęciła się odkrywaniu samej siebie i bardzo długo żyła w pojedynkę, martwiąc się tylko o siebie, później trenując też była zdana głównie na siebie, ale skoro nie miała żadnych zobowiązań – co w tym złego? Amator potrafi rozstać się z dziećmi i partnerem na długie miesiące w pogoni za swoimi celami, a samotny zawodowiec staje się w tym momencie egoistą? Poza tym Chrissie wielokrotnie wspomina w książce swoje relacje z rodziną, powroty na ważne rodzinne uroczystości, momenty roztrenowania w towarzystwie najbliższych. Egoista nie wracałby na pogrzeb swojej babci z drugiego końca świata, kilka tygodni przed ważnymi zawodami, nie organizował swojego mocno napiętego grafiku tak, by ślub brata był wydarzeniem priorytetowym, nie angażował się w akcje charytatywne, w końcu nie znalazłby kogoś z kim może i umie dzielić swoją pasję. Może coś pominęłam, a może inaczej interpretuję pojęcie egoizmu u sportowców, chętnie przeczytam Wasze opinie na ten temat.
Kończąc już i nie chcąc być źle zrozumianą, jeszcze raz podkreślę: samą bohaterkę i Jej historię podziwiam i uważam za absolutnie inspirującą, książkę oceniam jednak słabo. Uważam, że „coś” (warsztat, natura autorki) spłaszczyło przekaz i wymiar historii Chrissie.
Pozdrawiam!