motywacja

A gdybym dostała drugą ultra szansę…

Dzieląc relację na części i zostawiając wnioski na koniec, w pewien sposób wystawiłam się na krytykę ze strony niektórych osób i nie do końca zostałam dobrze zrozumiana. Staram się pisać szczerze, zawsze, bo uważam, że nawet jak pięć osób mi pojedzie, dziesięć innych doceni. Staram się pisać jasno, też raczej zawsze, tak by nikt nie miał problemu z czytaniem ze zrozumieniem, jednak rozumiem, że długość i zawiłość moich myśli, często powoduje, że gdzieś po drodze można zgubić koncentrację. Naprawdę rozumiem, dlatego z wielką wyrozumiałością, cierpliwością i zaangażowaniem odpowiadam na komentarze, maile i chętnie piszę sprostowania. Stąd zanim przejdę do ultra wniosków na wstępie chciałabym napisać, że nigdzie nie napisałam, że nie lubię gór. Wręcz przeciwnie, uwielbiam góry.

Góry mają w sobie coś magicznego, co powoduje, że patrząc na nie rozczulam się, mięknę i myślę o przemijaniu. Kocham góry za spokój i siłę, które w sobie kryją. Podoba mi się klimat małych miasteczek górskich, a moim marzeniem jest zaszycie się w drewnianej alpejskiej chacie na stare lata. Szanuję przyrodę, której bronią groźne szczyty i z rozkoszą upajam się powietrzem wysokogórskim. Żadne wielkie miasto, morze, zabytki, czy egzotyczne słońce, nie robią na mnie takiego wrażenia jak góry. Uwielbiam góry. Jednak jako biegacz, gór nie znałam. W sobotę porwałam się na ekstremalne doświadczenie i je poznałam. Poznałam góry jako biegacz, nie turysta, ale biegacz. Wybrałam się na trudny bieg po górach. 70 kilometrów biegania po górach. Zdawałam sobie sprawę, że będzie ciężko, że będę przechodziła kryzysy. Wiedziałam, że jeżeli chcę pokonać ultra jako biegacz będę musiała każdy ten kryzys przeżyć, wiedziałam też, że każdy ten kryzys opiszę później na blogu. Szczerze i wprost. Tak też zrobiłam i osoby, które mnie dobrze znają wiedzą, czego mogły się spodziewać. Ja nie pojechałam na Łemkowynę wąchać kwiatki i przytulać drzewa, chciałam poznać smak ultra w biegu i prawda jest taka, że ultra w biegu boli. Bieganie na granicy ogólnie boli, bieganie na granicy przez 8 godzin boli bardzo, ale ja uwielbiam takie bieganie. Nieważne, czy na szosie, czy w górach, uwielbiam cisnąć ile sił i dawać z siebie wszystko. Należę do tych co lubią się ścigać. Trochę w tym perwersji, bo z jednej strony  jest to mało przyjemne, ale z drugiej, to właśnie ściganie i doprowadzanie się do granicy wytrzymałości cieszy nas najbardziej. Takie bieganie jest naszą bolesną przyjemnością. Dochodzi do tego jeszcze oczywiście chęć wygrania – wielu ścigaczy po prostu kocha wygrywać i rywalizować z innymi. Tak wygląda bieganie na runtheworld.pl. Ja ciągle gdzieś gonię, póki mam siłę, czas i pasję w sobie, będę gonić. W górach sprawa jest utrudniona. Walczysz ze sobą, walczysz z naturą, to nie biegacze są największymi rywalami, są momenty, w których musisz poddać się woli gór, bo bunt i balansowanie na granicy może tylko zaszkodzić, są momenty, w których zrobienie kolejnego kroku jest wielkim osiągnięciem, a ty z wielkiego fightera stajesz się beksą. Jest ciężko, jest dużo w tym emocji, głowa jest niespokojna, po kilku godzinach przytłoczona i zestresowana i to nie nogi stają się największym problemem. Miłość do gór nie ma tu nic do rzeczy. Kocham i podziwiam na spacerze, ale na zawodach po prostu walczę. Na mecie płaczę i jestem pełna żalu, że było mi tak ciężko, ale ostatecznie uznaję wyczyn za coś przyjemnego, coś pięknego i mimo łez, żalu i poczucia maleńkości wobec natury, zrobiłabym to raz jeszcze. Tylko mając już za sobą pewne wnioski i doświadczenia:

łemkowyna 70

Sprzęt

  • Plecak – Już po kilku kilometrach plecak był moim największym przekleństwem. Zdecydowanie był za duży i źle dopasowany. To dobry plecak, bo pożyczony od najlepszego i najuczynniejszego Krasuskaale dla mnie zdecydowanie za duży i za bardzo wypchany, co już było tylko i wyłącznie moją winą. Wymagane wyposażenie, 1,5 l płynów, 7 żeli, 2 batony, zapasowe rękawiczki, skarpetki, niby same podstawy, ale zawsze można było wziąć mniej. Na wysiłek trwający do 8 godzin spokojnie mogłam wziąć mniej płynów, a resztę w razie potrzeby uzupełnić w punktach. Nie wypiłam wszystkiego, a ciężar był ze mną cały czas. Okropnie bałam się odwodnienia i nie wiedziałam ile ostatecznie spędzę czasu na trasie, na przyszłość wiem, że im mniej na plecach tym lepiej, jeżeli chcę szybko pokonać dystans. Zapasowe skarpetki i rękawiczki na biegu za dnia, w momencie gdy nie ma czasu na zatrzymywanie się też są zbędne.
  • Buty – do biegania w butach terenowych trzeba się przyzwyczaić. Z dopasowaniem nie miałam problemów, dobiegłam ze wszystkimi paznokciami i tylko jednym maleńkim bąblem, co jak na przemoczone stopy jest świetnym bilansem. Nie przewróciłam się ani razu, nie wykręciłam kostki i poza tym, że trochę je ubrudziłam, wybrałabym je raz jeszcze. Buty są ogromnym wsparciem na wymagającym podłożu w górach, ale na asfalcie największym przeciwnikiem. Twarde i sztywne, w połączeniu z wymęczonymi trudnym terenem stopami, sprawiały, że ostatnie kilometry po asfalcie były moją największą katorgą. Niestety, chyba takie coś za coś.
  • Kije – Patrząc na innych zrozumiałam, że kije to nie obciach. Kije to cwaniactwo! Taki żart, ale prawda jest taka, że jak ktoś umie się nimi posługiwać są pomocne zarówno tym słabszym, którzy nie dają rady na podbiegach, jak i tym mocnym, którzy z kijami robią olbrzymią przewagę. Na biegach, w których regulamin nie zabrania ich, warto może spróbować?
  • Batony – niestety posiłki stałe w moim przypadku odpadają. Nie potrafię wcisnąć w siebie ani batona, ani rodzynki. Pozostają żele.
  • Mocowanie numerka – Te paski, na których zawiesza się numerek, co to za diabelstwo! Jakie to nie wygodne! Szeleści, się okręca, albo uwiera, obija się o nogi, albo dynda na tyłku (wbrew regulaminowi), masakra! Nigdy więcej! Nigdy! Prędzej na czole sobie ten numerek zaczepię.

łemkowyna

Trasa

  • Mapa i znajomość terenu pomagają. Na drugi raz dokładnie przestudiuję mapę i na jej podstawie opracuję taktykę. Nie wiedząc co mnie czeka, trochę na czuja ryzykowałam albo odpuszczałam. Psychicznie bardzo męczyła mnie ta niewiedza.
  • Metoda na Gallowey’a pomaga na długich podejściach, można zaoszczędzić po 2-3 minuty na kilometrze przy niewielkim wysiłku
  • Oparcie dłoni na kolanach pomaga pokonać ciężkie podejścia żwawiej, gdy nie mamy siły na trucht i szybki marsz małymi kroczkami.
  • Pokonywanie podejść z pięty z wypchniętymi biodrami angażuje większe partie mięśni – pośladki i czworogłowe, a oszczędza łydki, które przydadzą się podczas truchtu. To jedna z niewielu rad, które znałam przed biegiem, ale zdecydowanie najmocniej przeze mnie wykorzystywana.
  • Wykorzystywać płaskie i łagodne odcinki ile się da, bo prędzej czy później i tak przyjdzie moment, gdy będziesz musiał przejść do marszu ze względu na teren – wtedy odpoczniesz.
  • Na zbiegach trzeba się puszczać – na początku miałam troche oporów, ale później jakiś przesympatyczny biegacz powiedział: Kasia, nie bój się i nie hamuj, puść się, rozpędzisz się tylko do pewnego momentu, a czwórki podziękuję po kilkudziesięciu kilometrach. Jestem wdzięczna za tę radę, faktycznie gdy pozwoliłam nogom samym zbiegać, można rzec, że wręcz odpoczywałam, a leciałam jak szalona nadrabiając kilkuminutowe straty.
  • Na punkty wchodzisz z konkretną misją i wychodzisz bez rozglądania. Pierwszy punkt minęłam bez zatrzymywania, na drugim Bartek zapytał, czy coś chcę i moja ultra psychika zaczęła kombinować. Nie, nie! Wchodzisz, załatwiasz tylko najwyższej rangi potrzeby i ciśniesz dalej. Na trzecim Bartek nawet nie pytał, wcisnął kubek herbaty w dłoń i pogonił dalej (chyba oboje chcieliśmy mieć to już za sobą).
  • Mówią, żeby na początku zaczynać spokojnie. Co prawda za sobą mam aż jeden bieg ultra, może po kolejnym zmienię zdanie, ale na dzień dzisiejszy wydaje mi się, że na początku aż za bardzo się oszczędzałam. Na drugi raz od początku będę lepiej wykorzystywała łagodniejsze fragmenty.
  • Jedzenie – spotkałam się z radą, żeby jeść na płaskich fragmentach, ja wybierałam długie podejścia, następnym razem zrobiłabym to samo.

 

Ludzie

  • Ultrasi są bardzo różni, dziwni, dziwniejsi i całkiem normalni, ale ogólnie czynnik ludzki to największy atut biegów ultra. Organizatorzy, wolontariusze, fotografowie, rodziny ultrasów i ultrasi, wszyscy tworzą niesamowitą atmosferę. Na trasie, gdy walczysz w ciszy i widzisz w oczach towarzysza ból podobny do twojego, po biegu, gdy wszyscy jeszcze długo siedzą przy ognisku, żyją opowieściami z trasy i nikt się nie spieszy do domu, gdy wspólnie czekają na kolejnych wbiegających i każdego traktują jak zwycięzce. Nie wiem, czy to specyficzny klimat Łemkowyny, ale atmosfera naprawdę jest magiczna. Tego nie poczułam na żadnym biegu ulicznym.

łemkowyna 2015

Ultra czy asfalt?

  • Nie opowiem się po żadnej stronie, z prostej przyczyny – za mało jeszcze doświadczyłam po obu. Na asfalcie chciałabym jeszcze sporo osiągnąć, marzy mi się maraton poniżej 2:40 i to trening z myślą o maratonie sprawia mi na dzień dzisiejszy najwięcej frajdy. O ultra wiem jeszcze nie wiele, z pewnością nie chcę w ciągu najbliższych lat startować w niczym dłuższym od ŁUT70, ale z całą gotowością na plastelinową głowę zaliczę jakąś pięćdziesiątkę, no i oczywiście z chęcią wrócę na Łemko w przyszłym roku 😉 Uważam, że lepszego biegu od Łemkowyny nie mogłam wybrać na ultra debiut, także możliwe, że i za rok skończę sezon w Bieszczadach.

Pozdrawiam!

Share: