Strach przed nieznanym i szok, czyli relacji z Łemkowyny część pierwsza
Debiuty są trudne. Dziś, gdy już trochę ochłonęłam, zdałam sobie sprawę, że po swoim pierwszym maratonie czułam się podobnie, jak po sobotnim debiucie na Łemkowynie. Fizycznie i psychicznie. Nigdy więcej, tak po ocenzurowaniu brzmiały moje słowa na mecie, zaraz po tym jak padłam ogarnięta przez wszechból. Dobiegłam. Pokonałam 70 km po górach poniżej 8 godzin. Zajęłam trzecie miejsce wśród kobiet, 19 byłam open. Z boku wszystko wygląda na wymarzony debiut, jednak ja bardzo długo widziałam sprawę inaczej. Jako człowiek padłam za metą przegrana.
Zanim dotarłam do mety przebyłam długą drogę. Mniej więcej w połowie września podjęłam decyzję o swoim starcie w Łemkowynie na dystansie 70 km. Od dawna chciałam sprawdzić się w jakimś biegu górskim, jednak zawsze było coś do zrobienia na asfalcie. Jedynym w miarę wolnym terminem w moim kalendarzu jest okres po głównym starcie sezonu, czyli jesiennym maratonie. Łemkowyna wypadła w tym roku akurat 4 tygodnie po Maratonie Warszawskim, a więc dla mnie idealnie. Odpocznę po głównym starcie, ale nie będę jeszcze w mocnym treningu do kolejnego – można poszaleć i w końcu zostać ultra! Maraton Warszawski pobiegłam zgodnie z planem, trójka pękła jak w bajce, fizycznie szybko się pozbierałam. Gdy zdałam sobie sprawę, że nie przypłaciłam maratonu żadną kontuzją, ostatecznie wzięłam się za planowanie startu w Łemkowynie.
O swoich planach napisałam na blogu zaraz po maratonie (TU-KLIK), nie wszyscy przyjęli nowinę z entuzjazmem. Pojawiło się bardzo dużo głosów negujących moje postępowanie, straszących dystansem, wyśmiewający przygotowanie itp., itd. Było mi przykro, skąd ta niewiara i nastawienie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego akurat ja mam nie dać rady. Nie chcę rzucać nazwiskami, ale wydaje mi się, że kilku innych biegowych blogerów mogło liczyć na cieplejsze przyjęcie, a w formie fizycznej super lepszej ode mnie raczej nie są. Starałam się nie przejmować opiniami i robić swoje. Ja wam pokażę! Powtarzał mały zadziorny głos w mojej głowie.
Dzień przed startem, moje uparcie i wiara w siebie zaczęły ustępować. Cały dzień chodziłam rozproszona, trzęsłam się, pociły mi się dłonie, nie byłam w stanie nic przełknąć ani spakować się w porę. Poziom stresu osiągnął jakiś zawrotny poziom. Przed żadnym biegiem nie czułam się aż tak przytłoczona. Z Warszawy wyjechaliśmy po 14.00, Bartek prowadził, a ja próbowałam coś napisać, zjeść, zrobić cokolwiek by się wyluzować – nic mi nie szło, byłam sparaliżowana strachem. Dojechaliśmy na miejsce po 21.00. Trzy razy podchodziłam do odbioru pakietu. W końcu pomyślnie przeszłam weryfikację sprzętu, dostałam swój numerek i mogliśmy jechać do hotelu. Po drodze jeszcze poratowałam kolegę gwizdkiem, ja miałam dwa, a on bez gwizdka nie zostałby dopuszczony do startu. Idąc już do samochodu pomyślałam, że ten uczynek zostanie mi policzony na trasie. Jestem uczynna, a jutro będę uczynną ultraską.
Sporo po 22.00 byliśmy w pokoju, w planach jeszcze kolacja, pakowanie plecaka, szykowanie ciuchów, kąpiel, a start o 7.00 rano. Nie wyglądało to dobrze. Bartek się śmiał, że musimy razem startować, bo w pojedynkę moja koncentracja zawodzi. Coś w tym jest. O północy leżałam w łóżku i próbowałam zasnąć. Męczyłam się przez całe 4 godziny, budziłam się zestresowana, że zaspaliśmy (Bartek ma tendencje do wyłączania budzików zanim jeszcze zaczną dzwonić), że nie zdążyłam wziąć plecaka, wysuszyć włosów, a Dominika Stelmach pocieszała mnie, że zawsze z mokrymi startuje, Bartek dodał, że bez żelu na włosach nie wyobraża sobie Maratonu Warszawskiego. Spojrzałam na zegarek, było trochę po czwartej. Zdecydowałam, że lepiej będzie jak już wstanę, bo inaczej zwariuję.
Zjadłam, wrzuciłam kilka snapów (tam widać, jak sobie radzę i nie radzę na żywo w takich momentach, więc kto ma snapchata, zapraszam – runtheworld.pl), ubrałam się i wyruszyliśmy. Musieliśmy być wcześniej, bo zapomniałam odebrać trackera wieczorem (urządzenia, dzięki któremu widzieliście jak się poruszam na trasie). W biurze zawodów, gotowa, ubrana, z trackerem i wielkim plecakiem, zamiast rozgrzewki, usiadłam, dając tym samym swym nogom ostatnią szansę na odpoczynek. Brak rozgrzewki to pierwsza duża różnica między tym, jak wyglądają moje ostatnie chwile przed zawodami na ulicy, a dystansem ultra. Wtedy już nic nie myślałam. Siedziałam i miałam wielką pustkę w głowie. Byłam przytłoczona, zamiast adrenaliny cały czas towarzyszył mi strach przed nieznanym. Kilka minut przed startem spotkałam jeszcze znajomych, Łukasza, który robił zdjęcia i błąkał się po górach jako kibic oraz Grzegorza, który też startował na 70. Grzegorz z większym doświadczeniem, też nie wyglądał na najszczęśliwszego. Może to normalne przed ultra? Paraliżujący strach przed nieznanym? Zostały sekundy do startu, nie chciałam puszczać Bartka ręki i zostawać sama. Byłam o krok od płaczu, jak dziecko pierwszego dnia w przedszkolu. Godzina zero wybiła, nie miałam już wyjścia, nie oglądając się za siebie ruszyłam z tłumem. Moja ultra przygoda się zaczęła! To już? Czy ja jestem już na to gotowa? Już? Już jestem na drodze do zostania ultra?
Pierwsze kilometry chciałam pobiec leciutko. Przed biegiem mówiąc leciutko, miałam na myśli pierwsze 20 km w około 2 godziny. Wiecie, ja nigdy nie biegałam w górach, mam na koncie trochę przewyższeń i krosów, ale słowo podejście zagościło w moim słowniku dopiero w sobotę. Tempo 6 min/km wydawało mi się komfortowe choćby nie wiem co, no ale teraz już wiem co – góry. Góry szybko zweryfikowały. Jestem sobie na tym pierwszym kilometrze, chcę w zegarku przejść na ekran z tętnem, bo miałam biec na intensywność, nieważne, czy góra, czy dół, nie chciałam przekraczać drugiego zakresu. Klikam i klikam i własnym oczom nie wierzę, nie mam ustawionego ekranu z tętnem… za to mam ekran podzielony na 4 części, a na każdej stoper! Nienawidzę siebie w takich momentach. Za bardzo zestresowana, odpuszczam zegarek i po prostu biegnę. Mija kilometr, poniżej 6 min. Koniec bajki. Przed biegaczami wyrasta wielki, długi prawie na 2 kilometry podbieg (wtedy nie wiedziałam jak długi jest, bo nie znałam profilu), a raczej podejście, gdzie wszyscy jak zaczarowani, przechodzą w tym samym momencie do marszu. Podchodzimy, nie podbiegamy. Dobra Kaśka, myślę, trzymaj się ogólnych zasad ultra i zbieraj doświadczenia, nie zajedź się przez pierwsze etapy. W porównaniu z tym co czekało dalej, pierwsze podejście było całkiem miłe. Przede wszystkim ze względu na nawierzchnię, sucha łąka, o regularnej strukturze, długo pięła się w górę, ale nie dramatycznie ostro. Z perspektywy czasu, wiem, że mogłam pokonać to wzniesienie ciut szybciej. Podchodziłam jednak bardzo powoli, wszyscy mnie wyprzedzali, ja spokojnie szłam, mając w głowie dwie główne myśli: pierwsza: wygrywa się na zbiegach, druga: masz 7 etapów przed sobą. 7 etapów – tak podzieliłam sobie bieg. Ani przez chwilę przez moją głowę nie przeszła myśli: 70 kilometrów, byłam jak kolarz na Tour de France. Miałam do zaliczenia 7 etapów. Każdy był oddzielną jednostką i każdy dawał mi punkty. Dotarłam na szczyt wzniesienia, lekko zmęczona i zszokowana, że tak to wygląda. Zaczęłam przyspieszać mając przed sobą krótki, kręty zbieg prowadzący do lasu. Jak wzięłam wdech na końcu podejścia, tak odetchnęłam dopiero po kolejnych kilku kilometrach krosowego biegania. Góra, dół, góra, dół, konary, bagienka, błoto, kamienie, zakręty, śliskie liście, po prawie dwóch kilometrach zamiast ładnego czystego zbiegu czekało dobrych kilka kilometrów zapieprzania po lesie. Szok. Zrozumiałam, że moja zasada: jak jest podbieg, będzie i zbieg, nie zawsze się sprawdza. Było mi smutno i czułam się oszukana przez naturę. W końcu na ósmym kilometrze zaczął się ten wymarzony zbieg! Prawie trzy kilometry spadku prawie 300 m, ciężko się zbiega między korzeniami, błotem i kamieniami, ale lepsze to niż ten początek. Pierwszy etap zaliczyłam w godzinę. Mój prolog. Już wiem jak to wygląda. Są mocne podejścia, bieganie krosowe po lesie, ale i krzepiące zbiegi, gdzie można trochę nadrobić. Jest inaczej, jest ciężej, ale są plusy, są minusy, tragedii nie ma.
Czas na drugi etap. Przez chwilę biegniemy asfaltem, na zbiegu dogoniłam wszystkich tych, co na podejściu mnie wyprzedzili. Przed nami zaczyna się prawdziwa wspinaczka. Teraz już wiem, że to było najostrzejsze i najdłuższe podejście na trasie, ale wtedy nie byłam świadoma co mnie czeka. Po prostu szłam za innymi. Szłam i szłam i nie wiedziałam ile jeszcze tak mam iść. Myślałam, że nieznajomość profilu będzie pomocna, a okazała się jednym z top błędów, które popełniłam i które chętnie opiszę szerzej później. Szłam i załamywałam się, że drugi etap podobnie jak pierwszy zaczął się podejściem, z tym, że jeszcze gorszym. Patrzyłam na zegarek i tempo powyżej 10 min/km, jako człowiek szosy prawie płakałam, że ten zegarek może pokazywać takie tempo, a ja nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Bezsilność, do szoku dołączyła bezsilność. Mocno odstawałam od reszty. Zaczęłam podchodzić mając wokół siebie jakieś 10 osób, w tym jedną kobietę, która praktycznie ze śpiewem na ustach pokonywała wzniesienia, a skończyłam sama. Wiedziałam, że podejścia nie będą moją mocną stroną, wiedziałam, że każde kolejne będzie mnie psychicznie niszczyć. Marzyłam o zbiegu lub kawałku płaskiego. Tym razem natura była łaskawsza i zbieg był całkiem sympatyczny, drugi etap powoli się kończył. Przy wybiegu na asfalt stał Łukasz Belowski z aparatem, powiedział, że najgorsze mam za sobą, był też Bartek, który pocieszył mnie, że zaraz spotkamy się w punkcie. Miałam w nogach dopiero kilkanaście kilometrów, a byłam krok od załamania się. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie zabawę w ultra. Myślałam, że dystans będzie moim przekleństwem, jednak już od pierwszego kilometra okazało się, że to teren stanowi prawdziwe wyzwanie. 2500 m przewyższeń to dużo, do tego dochodziły momenty gdzie nie można było cieszyć się zbiegiem, bo czekało kilka kilometrów zabawy krosowej, błoto, konary, gałęzie, liście, kamienie, nie wiem co gorsze, serio przewyższenia, czy ten tor przeszkód. W mojej szosowej głowie nie mieściło się to wszystko. Ostatnie kilometry do pierwszego punktu wiodły asfaltem, byłam podłamana, zmęczona, w tamtym momencie nie postawiłabym na siebie grosza, że uda mi się dobiec do końca. Truchtałam i walczyłam z czarnymi myślami. Na asfalcie nawet zmęczona i podłamana z lekkością nadrabiałam, straty na podejściach, w jakiś sposób to mnie pocieszało, jednak nie na tyle, by znowu w siebie uwierzyć. Drugi etap miałam za sobą. 20 kilometrów, 2 godziny 12 minut. Na pierwszym punkcie oddałam Bartkowi opakowania po pustych żelach (2). Powiedziałam bez zatrzymywania: „tak bardzo się pomyliłam i tak bardzo żałuję, że tu jestem”.
Gdybym się zatrzymała, pękłabym i już się nie pozbierała. Zszokowana, zrezygnowana i bezsilna, ale biegłam dalej. Drugi etap był ostrzejszą wersją pierwszego: demotywujący początek, mocny zbieg i trochę zabawy góra – dół. Trzeci etap miał przynieść zmiany i w mojej głowie i w terenie, dlatego o nim przeczytacie już w kolejnym wpisie, a dziś pozostawiam was z trudnym i przygnębiającym początkiem. Zostawiam was w momencie, gdy czułam, że moja Łemkowyna właśnie się kończy.
Pozdrawiam!
PS Nie mam jeszcze żadnych zdjęć z trasy i nie mam siły szukać, jakby ktoś gdzieś mnie zobaczył będę wdzięczna za informacje 🙂