Jestem ultra, czyli relacji z Łemkowyny część druga
Wczorajszą relację skończyłam, mając za sobą dwa etapy Łemkowyny. 2 na 7. 20 km z 70 km. Biegnę dalej. Wybiegam z pierwszego punktu w Iwoniczu Zdrój podłamana całą moją ultra sytuacją. W głowie mam tylko jedną myśl: oni mieli rację. Ja nie dam rady. Oni wszyscy mieli rację, że ja jestem za słaba w góry. Spuszczam głowę i krok za krokiem zdołowana przesuwam się do przodu. Bartek jeszcze krzyknął, że idzie mi dobrze, żebym nie poddawała się. Z Iwonicza wybiegam po asfalcie, trochę przewyższeń, ale jest asfalt. Coś się zmienia i czuję, że naprawdę idzie mi dobrze. Widzę jak 22 km strzela na zegarku w 4:22 i zaczyna do mnie docierać coś ważnego. Muszę wyłączyć szosowe myślenie. Biegnę i podejmuję ze swoją głową pierwszy ważny dialog. Analizuję sytuację i obieram taktykę. Zaczynam rozumieć, że góry męczą, ale zupełnie inaczej niż biegi na szosie. Tu mam czas by odpocząć podchodząc ostro pod górę, nadrobić puszczając nogi z góry, powalczyć ze sobą na odcinkach krosowych i pomyśleć na płaskich. Bywa różnie, ale nie muszę trzymać koncentracji co do sekundy, mogę sobie pobimbać i to będzie normalne. Poza tym to mój debiut, muszę się ogarnąć i wyciągnąć z tej lekcji jak najwięcej wniosków. Trzeci etap upływa mi na myśleniu i planowaniu. Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów z trasy z tego etapu. Byłam w swoim świecie. Patrząc na wykresy z Garmina dziś widzę, że od 23 do 27 musiało być ciężko, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć co to był za fragment trasy. Niestety dalej będzie takich luk więcej. Akurat w tej kwestii mam podobnie i na szosie – potrafię kompletnie nie pamiętać trasy – po prostu zamykam się na otoczenie i biegnę przed siebie.
Czwarty etap zaczęłam z czystą głową i fajnymi ludźmi wokół. Nie pamiętam imion, ale na pewno był Krzysiek, którego pozytywne myślenie udzielało się i mi, choć nie miałam siły odpowiadać, byłam naprawdę wdzięczna za towarzystwo. Mobilizowali mnie do truchtania, gdy nie miałam ochoty. Na ostrych podejściach zwalnialiśmy razem. Trzymaliśmy się siebie końcówkę trzeciego etapu i jakieś 2 km czwartego, a później znowu zaczęłam pękać. Wyszliśmy na otwartą przestrzeń, przed nami wyrosła góra wielka i zła, poczułam jakby ktoś ze mnie zakpił. Spojrzałam na nią, a później za siebie. Myślicie, że można wrócić? Chłopaki żwawo szli do góry, a ja znowu zostałam z tyłu. Położyłam ręce (jedna z lepszych ultra rad, którą zapamiętałam) na uda i rytmicznie pięłam się, powtarzając sobie: ” Prawa lewa jestem tu gdzie trzeba, Jeden dwa przygoda ultra trwa, Raz dwa mocna jestem a jak.” W połowie góry stanęłam (pierwszy raz tak po prostu zatrzymałam się w miejscu), spojrzałam za siebie raz jeszcze. Było naprawdę pięknie. Cisza, spokój, czysta natura, zielona dolina, drzewa przedstawiające całą paletę barw jesieni i podkręcające atmosferę słońce. Niesamowity widok. Odetchnęłam, zdjęłam kurtkę, wyjęłam ipoda, włożyłam jedną słuchawkę do ucha i pięłam się dalej. Nie, nie pomyślałam o zrobieniu zdjęcia. W końcu doszłam na szczyt, zobaczyłam tam Bartka i kazałam mu trzymać się z daleka. Z dwóch powodów, po pierwsze byłam krok od płaczu i jedno ciepłe spojrzenie mogłoby mnie zniszczyć, po drugie, gdyby starał się pomóc albo biec ze mną, mogłam zostać zdyskwalifikowana.
Po takich wspięciach najbardziej demotywujące były płaskie albo krosowe fragmenty. Wspinasz się mając nadzieję, że zbieg zwróci energię, a tu lipa, musisz nie dość, że przejść do biegu, to jeszcze nie ma z górki! Tak było tutaj, przez pierwsze kilkaset metrów. Było prawie płasko, a ja ledwo byłam w stanie iść, moje czwórki płonęły, stopy bolały od kamieni, korzeni, błota. Czułam, że mam bąbel na palcu. Psychicznie nie miałam już na to wszystko ochoty, ale truchtałam i modliłam się o zbieg. No i wymodliłam! Najdłuższy, najlepszy i najprzyjemniejszy z całej trasy. Jak się rozpędziłam na 33 kilometrze, tak zwolniłam dopiero po 37. Zbiegając, a później biegnąc po odcinku asfaltowym przegoniłam kilkanaście osób, które wyprzedziły mnie na pierwszych kilometrach. Poczułam się podbudowana. Czwarty etap zakończyłam pełna świeżej energii i wiary w swoje możliwości. Bartek jak zobaczył mnie na punkcie, sam nie mógł uwierzyć, że tak się pozbierałam.
Do drugiego punktu dobiegłam silna psychicznie, ale fizycznie już nie było tak wesoło. Miałam za sobą 4h30min wysiłku, w tym czasie zjadłam 4 żele energetyczne i piłam izotonik. Miałam jeszcze batony, ale podchodziłam do nich kilka razy i nie byłam w stanie ich przełknąć na trasie. Poza tym zostały mi już tylko 3 żele z kofeiną. Na punkcie chciałam szybko napić się herbaty i ruszyć dalej. To była chwila dla mojego ultra kubeczka (z którego zakupu byłam taka dumna). Nie wiem, czy w tamtym momencie czegoś nie ogarniałam, ale sytuacja wyglądała tak: chłopak bez kubeczka nie chciał nalać herbaty, Bartek nie mógł znaleźć, musiałam stanąć, zdjąć wielki plecak (o tym plecaku napiszę w błędach), wyjąć kubeczek, podać i uwaga! dostałam herbatę w plastikowym! Straciłam jakieś 2 minuty na akcji z kubeczkiem, do tego jak się okazało później zostawiłam tam etui tego kubeczka 🙁 Ehhh wzięłam tę herbatę i poszłam dalej. Sporo osób zostało dłużej, bo piąty etap zaczęłam sama. Nie widziałam nikogo przed sobą, ani za sobą.
Skończyłam słodką herbatę, schowała kubeczek do kieszonki i czekałam co tym razem zgotuje mi natura. Jestem na piątym etapie, a myślałam, że wycofam się po dwóch. Jest dobrze. Ciężko, ale dobrze. Nie biegnę, bo trasa cały czas prowadzi pod górę, ale zaczynam robić coś bardzo ważnego, co powinnam robić już od dawna. Nawet na podbiegach są fragmenty, gdy można postawić chociaż 10 szybszych kroków na 10 wolnych. Zaczęłam pokonywać wzniesienia na Gallowey’a. W ten sposób odcinki pod górę długą na 5 km, ale z nachyleniem w miarę przyjaznym (700m) pokonywałam średnio 7-8 min.km a nie 10-12. To bardzo duża różnica. Jednak piąty etap to nie tylko mądre wnioski i walka ze sobą. Mniej więcej po 4 kilometrach takiego podejścia miałam dość. Byłam zła, że to się nie kończy! Byłam zła, że nie wiem kiedy to się kończy! Byłam zła, że wszyscy mi powtarzali, że po 40 km będzie łatwiej, a jest gorzej niż wszystkie poprzednie etapy razem wzięte. Wzięłam telefon i napisałam wiadomość do grupy znajomych:
Miałam mapę w plecaku, ale co tam! Niech inni sprawdzą! Łukasz dał mi nadzieję, bo pozbierałam się, ale też wywołał mój gniew, gdy słowa okazały się nieprawdą. Teraz już wiem, że jak na takiej mapie widać delikatne góra-dół, to wcale nie jest płasko, że nawet jak jest płasko, może być błoto, a jak jest z góry to może być po takich kamulcach, że odbija się wczorajszym obiadem. Ogólnie, nie ma co liczyć, że będzie lekko po 40 kilometrach w nogach. Piąty etap wiódł głównie przez las, albo mocno w górę, albo krosik. Poważnie to był dla mnie najgorszy i najdłuższy etap z całej trasy. Zaczęłam w kółko słuchać Simple The Best, Tiny Turner i chlipać pod nosem. Moja nadzieja była bez pokrycia, kilometr za kilometrem było cały czas bardzo ciężko. Piąty etap zakończyłam zanosząc się płaczem. Zostałam ultrasem zalewając się łzami i żałując, że w ogóle na to się zdecydowałam. Pokonanie 50 km zajęło mi 5:43 minuty, poza tym, że płakałam nie pamiętam, gdzie wtedy byłam. Psychicznie znowu upadałam.
Szósty etap pamiętam do połowy jak przez mgłę. Na 55 kilometrze był ostatni punkt, a przed punktem na pewno był mocny zbieg, na którym znowu sporo nadrobiłam. Bartek podał mi herbatę, ja już nic nie mówiłam, tylko szłam przed siebie. To było najlepsze rozwiązanie, nie zatrzymywać się i skończyć to piekło jak najszybciej. Podbudowana zbiegiem i herbatą, zaczęłam odzyskiwać nadzieję. Widziałam szansę na złamanie 8 godzin (taki był mój plan 7-8h), po sześciu godzinach walki ze sobą i z naturą, pomyślałam, że mogę jeszcze trochę powalczyć i zrobić ładny wynik, ale góry nie znają litości. Jak tylko zaczynałam się cieszyć, musiało coś na trasie mnie z powrotem zdołować. I tak pojawiło się błoto. Znowu! Serio! Miało być łatwiej, a jest tylko gorzej. Zaczęłam myśleć jak wariatka, chciałam zadzwonić do Bartka i mu powiedzieć, że tu jest błoto, od dwóch kilometrów ciągle jest błoto i ja już naprawdę mam dość. Wkurza mnie to! Wszystko! Ultra, góry, wszystko wokół. Te drzewa i słońce też mnie wkurzają! Mam dość! Mam dość, kurwa jak ja mam dość i pierdolę to wszystko! P-i-e-r-d-o-l-ę! Sobie wykrzyczałam i dalej chlipałam pod nosem, oczywiście cały czas trzymając się zasady. Idę, truchtam, biegnę, zapierdzielam na zbiegach, czołgam się w błocie, pełznę, pełna nienawiści, ze łzami w oczach, ale robię swoje. Szósty etap się skończył. Rozsądnie zjadłam ostatni żel z kofeiną i napierałam dalej. Rety, co za szaleństwo emocjonalne!
Siódmy etap zaczęłam razem z Lao Che i Wojenką, rytm tej piosenki pomagał mi w pokonywaniu podejść, a słowa sprawiały, że czułam się lepiej psychicznie. Słuchałam jej w kółko przez ostatni etap. Wiecie, to całe ultra okazało się zupełnie inne niż w moich wyobrażeniach. Wcześniej jak wyobrażałam sobie swoją drogę do ultra, miałam w głowie obraz jak dumnie spoglądam na zegarek i wybijające na nim kilometry 60, 61, 62… powtarzam w głowie, dalej Kaśka, walczysz do końca już tak niewiele, jesteś silna, jesteś najlepsza, możesz być z siebie dumna. Nie przypominam sobie bym coś takiego zrobiła na trasie. Pamiętam za to obezwładniający ból, przygnębienie i żal. Pamiętam, poczucie klęski i bezsilności wobec natury. Spotykani biegacze próbowali mnie zagrzewać do walki o trzecie miejsce, a ja tylko odpowiadałam dajcie mi spokój. Na siódmym etapie zaczął rozładowywać się mój zegarek. Trasa była łagodniejsza i jakoś tak naturalnie szło mi naprawdę nieźle. Wtedy zobaczyłam drugą kobietę. Na podbiegach i fragmentach, gdzie płakałam dużo traciłam do niej, ale na zbiegach byłam jak dzik – nie do zatrzymania! Tam sporo nadrabiałam. Na ostatnich zbiegach nadrobiłam jakieś 2-3 minuty straty i wybiegłam na ostatnią prostą, mając jakieś 50 m straty do Agnieszki. Byłam jak burza. Mając w nogach po sześćdziesiąt kilka kilometrów, zaczęłyśmy się ścigać. Z boku musiało to wyglądać przekomicznie. Nie wiem po ile zbiegałam ostatnie 3-4 kilometry, ale jak wybiegłam na ten asfalt to myślałam, że nogi mi odpadną. Zobaczyłam Bo z dzwoneczkami i Belowskiego z aparatem, ich miny mówiły wszystko: te laski ścigają się na ostatniej prostej 70 kilometrowego biegu. Bela krzyknął, że zostało 1500 m asfaltem. To była tragedia! 1500 m, a ty nie masz siły na nic, czujesz jak powoli zaczynasz słabnąć, prąd się kończy, nogi zalewa ból, stopy palą, twarz drętwieje. Widzę Bartka, nie mam pojęcia gdzie jest meta, ile do niej zostało, dystans między nami jest ten sam, obie chyba już nie mamy siły na przyspieszenie, macham do Bartka żeby zbliżył się do mnie. Krzyczę do niego żeby mi powiedział ile do mety – kilometr słyszę. Staję i zaczynam płakać. Kilometr przed metą, goniąc drugie miejsce, staję i zaczynam płakać. Bartek krzyczy z daleka (stał po drugiej stronie ulicy) żebym biegła. Biegnę, ale już nie gonię. Przekraczam metę jako trzecia, po 7h 48min 04s. Byłam z siebie dumna, że to zrobiłam, że udało się, że dobiegłam, że poniżej 8 godzin, że jako debiutantka zajęłam trzecie miejsce wśród kobiet, że nie poddałam się i w wielu momentach wykazałam się ogromną determinacją i wolą walki. Jednak coś we mnie pękło, coś na tej trasie sprawiło, że za metą byłam po ludzku zmęczona i smutna. Na radość nie zostało wiele miejsca. Nie potrafiłam się cieszyć, czułam się jak zbite szczenię. Przez te 70 kilometrów więcej razy się poddałam niż podjęłam walkę, skończyłam bezsilna wobec natury i na skraju wariactwa. Obolała i brudna. Przez 8 godzin przeżyłam prawdziwy rollercoster emocjonalny, prawdziwy wpierdol fizyczny, więc gdy to wszystko się skończyło poczułam ulgę, ale nie szczęście. Niektórzy się dziwią, że za metą wyglądałam na przygnębioną. To były dla mnie nowe emocje, nowe doznania i nowy ból, potrzebowałam czasu by sobie z tym poradzić i poukładać w głowie. Teraz gdy wiem jak to jest, drugi raz może być tylko lepszy, prawda?
Na szczegółowe podsumowanie i ultra wnioski jeszcze poczekajcie. Dziś już kończę. Jeżeli ktoś przebrnął przez całość, jest mi bardzo miło. Dziękuję za wsparcie i tonę gratulacji. Jestem szczerze zaskoczona, ilością osób, które mnie wspierały, gratulowały i są pod wrażeniem osiągnięcia. Pomimo mieszanych uczuć dziś cieszę się, że tam byłam, przeżyłam te wszystkie emocje, poznałam środowisko biegaczy ultra i zostałam ultra biegaczką.
Pozdrawiam!
zdjecia:
BRANDiTY Fotografika i grafika
Łukasz Belowski