Jedzmy i kochajmy się, czyli trochę szacunku do cudzego talerza
W końcu zdecydowałam się ugryźć ten temat. Pewnie pożałuję zaraz po publikacji, ale co mi tam. Jak ostatnio sama tłumaczyłam komuś bliskiemu: nie bój się być sobą, nie patrz na to, co o tobie myślą inni, bo nie zawsze będą myśleć dobrze, nie zawsze będą ciebie lubić, jeszcze nie raz spotkasz się z krytyką i nienawiścią ze strony innych, jeszcze nie raz ktoś cię oceni po pozorach – tacy są ludzie. Przejdź przez to i bądź sobą. Inne, nie znaczy gorsze.
Wstęp dość głęboki jak na wpis o diecie, ale tak często się czuję będąc na diecie bezglutenowej. Czuję się napiętnowana i boję się być sobą. Mam siostrę wegankę (100% wege, nawet czerwone słodycze odpadają, bo mają barwnik z robaczków) i czasem wspólnie śmiejemy się, że Jej dieta, która ma podłoże czysto ideologiczne jest traktowana z większą sympatią, niż moja bezglutenowa, która ma podłoże zdrowotne. Marta nie boi się manifestować swojej inności, ja wolę trzymać się na uboczu i nie rzucać w oczy ze swoją dietą. Sprawa nie jest łatwa, gdy prowadzi się bloga, ale jakoś sobie radzę już trzeci rok. Nigdy nie kryłam, że jestem bezglutenowa, ale też nigdy nie napisałam wprost na blogu, czemu, od kiedy i jak się czuję. Nadszedł dzień by to zmienić.
Na diecie bezglutenowej jestem trzeci rok. Przejście na dietę zakończyło ciężkich kilka lat mojego życia. Każdy przypadek jest inny, od dolegliwości, po diagnozę, różne osoby, różnie to przechodzą. Powody, dla których ludzie decydują się na dietę eliminacyjną też są różne, nie tylko zdrowotne. Tym wpisem nie chcę nikogo oceniać ani przekonywać do słuszności albo wyższości jakiejkolwiek diety. Nie oczekuję uznania ani współczucia. Wpis też nie jest wyrazem mojej nadwrażliwości, ok, może trochę. Prowadzę bloga o bieganiu i poza tym, że kocham sport i życie w zgodzie ze sobą i światem, nie godzę się na brak wzajemnego szacunku, szczególnie tak mocno widocznego w sieci, stąd czasem wychodzę poza pisanie o bieganiu i zamieniam się w blogera z poczuciem większej misji i tak dziś postanowiłam napisać o podejściu do zawartości talerza drugiego człowieka i diecie bezglutenowej.
Mój przypadek bardzo długo był trudny do zdiagnozowania, a komfort życia daleki od ideału. Gdy w końcu poczułam się lepiej, staram się jak najrzadziej wracać do przeszłości, nie lubię o tym mówić, pisać ani myśleć. Czuję się dobrze i nikomu nic do tego, a jednak… czasem kogoś boli, że nie jem glutenu, bo modne jest nie jeść, a jeszcze modniejsze jest krytykowanie tego co robią inni. No to mówię głośniej. Za dzieciaka rodzice myśleli, że jestem symulantem, który ciągle skarży się na bolący brzuch, a niska waga i specyficzna przemiana materii, to po prostu mój urok. Gdy zaczęłam dorastać było coraz gorzej, w liceum moja paczka, w końcu przyzwyczaiła się, że co ranek usłyszy magiczne słowa: „boli mnie brzucho”, na studiach opuszczałam wiele zajęć szczególnie tych porannych albo zgięta w pół z bólu urywałam się wcześniej. W końcu byłam już na tyle dorosła, że postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i coś zrobić z tym brzuchem. Przechodziłam przez różne badania, diagnozy, zalecenia. Niektóre pomagały, inne pogarszały sprawę. Zmieniałam lekarzy, przerywałam poszukiwania rozwiązania problemu, gdy było gorzej wracałam i tak doszłam do momentu, gdy nie byłam w stanie normalnie żyć. Mdlałam z bólu na spotkaniach ze znajomymi, w centrach handlowych, na koncertach, weselach, trafiałam do szpitala z powodu bólu brzucha (wiecie jak patrzą n ciebie wtedy inni ludzie?), w pracy już nie wiedziałam jak mam się tłumaczyć. Czułam się coraz gorzej psychicznie i fizycznie. Nie wiedziałam co robić, do tego mało kto rozumiał jak męczące jest takie życie i mieli mnie zwyczajnie dosyć. Sporo osób nie zdaje sobie sprawy, jak uprzykrzające potrafią być objawy przeróżnych nietolerancji pokarmowych, jak intensywny może być ból brzucha, jak tragiczne mogą być skutki lat złego odżywiania. Jak ciężko jest, gdy co drugi dzień nie jesteś w stanie wyjść z domu, albo w ostatniej chwili musisz odwołać spotkanie. Najlepiej czułam się, gdy nie jadłam. Potrafiłam przez cały dzień zjeść tylko serek albo ryż z marchewką. Biegałam też głównie na czczo. Moje pierwsze dwa maratony zrobiłam na pusto, tylko w ten sposób byłam w stanie biec dłużej bez zatrzymywania się w toalecie. Odbiło się to wszystko mocno na mojej psychice. Byłam chuda, znerwicowana, coraz bardziej izolowałam się od ludzi, w pewnym momencie została przy mnie tylko Magda, która dobrze wiedziała przez co przechodzę, rozumiała, gdy nie było mnie na porannych zajęciach, albo wychodziłam z imprezy wcześniej. Tłumaczyła mi, że nie powinnam dać sobie wmówić, że mój brzuch to choroba psychiczna i dociekać prawdy do końca. Tak w końcu pewien lekarz przejął się moim stanem i ostatecznie rozwiązał problem. Zrobił badania krwi z oznaczeniem przeciwciał i biopsję jelita (wcześniej miałam jedną, ale nie wyszło nic konkretnego), wyszło, że mam celiakię i muszę wyeliminować z diety gluten. Zabrzmi to kosmicznie, ale moje problemy zniknęły z dnia na dzień. Przy okazji eliminacji glutenu musiałam zrezygnować też z wielu innych produktów, by mój organizm się zregenerował. Na jakiś czas zniknęła z mojej diety laktoza, rzeczy smażone, ciężkostrawne, alkohol. Do wielu rzeczy już wróciłam, ale np. mleko piję rzadko, bo się odzwyczaiłam od smaku. W bieganiu wystrzeliłam mocno do góry. Uregulowała się moja gospodarka hormonalna i stan emocjonalny.
Nie wiem, czy to wszystko jest kwestią glutenu. Nie znam się. Opinie lekarskie też się zmieniają. Może okaże się za 10 lat, że wystarczy jedna magiczna pigułka, a dieta bezglutenowa to faktycznie tylko efekt placebo? Nie wiem, naprawdę nie wiem i nie chcę w tej kwestii się wypowiadać. Wiem tylko, że na tej diecie żyje mi się lepiej, a skoro jest mi lepiej, to po co mam drążyć, kombinować i coś zmieniać? Dla mnie moja bezglutenowość kojarzy się z traumą, a utrzymanie diety nie jest proste i wymaga ciągłego skupienia. Gdy do tego dochodzi społeczna nietolerancja, gdy ktoś nie jest moim lekarzem, nie zna mojej historii chorobowej, a rzuca szybkie i nieprzemyślane osądy, że jestem głupia bo myślę, że schudnę na bezglutenie, że dałam się zwariować modzie i daję na sobie zarobić Niemcom, to nie chcę walczyć i się przebijać argumentami, chcę jak dziecko, które nosi okulary, po prostu schować je do kieszeni, zamknąć się w pokoju i płakać. Nie mam na to siły. Nie mam siły tłumaczyć, że po prostu nie mogę. Ja rozumiem, że dieta jest kontrowersyjna i przyciąga milion ekspertów wszelakich specjalności oraz zwykłych troli, którzy inaczej nie potrafią. Ludzie z różnych powodów rezygnują z różnych rzeczy, znam takich co nie jedzą nabiału, bo nie lubią białego koloru, takich co jedzą 20 bananów dziennie, takich co nie dotkną nic co miało oczy, takich co jedzą wszystko na surowo albo nic kupionego. Ludzie są różni, jedzą różnie, z różnych powodów. Czy wydając opinię na temat czyjegoś talerza, nasz własny będzie przez to lepszy? Co nam daje nazwanie kogoś faszysta na roślinach? Jaki cel ma przeklejenie po raz setny zdania, że na celiakię cierpi tylko 1% populacji, a badania krwi są fałszowane by koncerny miały na czym zarabiać? Serio, skąd się biorą tacy ludzie i co oni jedzą, że czują się lepsi? Po co wkładamy na siłę komuś na talerz kotleta, czy bułkę z masłem? Co nas to boli? Co nas obchodzi cudzy talerz? Dieta to indywidualny wybór i póki ten wybór w nas nie godzi, to nic nam do tego. Jako istoty rozumne moglibyśmy wykazywać się większym szacunkiem w stosunku do siebie, a jak nie stać nas na szacunek, to chociaż zignorujmy to, a jak ignorancja jest ponad nasze siły, to polecam przed ocenieniem cudzego talerza, wypisanie najpierw wszystkiego co sami zjedliśmy w ciągu ostatnich 24 godzin.
Pokój!