life style

Skąd się biorą kontuzje?

Ciężkie jest życie blogera powiadam Wam. Lubię pisać i szczerze z Wami na wiele tematów dyskutować. Wprost przyznaję się do tego, że jestem tylko człowiekiem, na wielu rzeczach się nie znam i w wielu kwestiach mogą ponieść mnie emocje, nie zawsze ze stoickim spokojem przyjmuję wszystkie komentarze, jak ktoś mnie obraża, potrafię po ludzku się odgryźć, nie zawsze umiem wprost wyrazić swoją opinię, nie o wszystkim powinnam pisać lub mówić na gorąco. Cokolwiek robię staram się robić to w zgodzie ze sobą, ale też pamiętając o tym, że decydując się na pisanie bloga, coś i czytelnikom obiecałam. Co bym nie zrobiła, nigdy nie zadowolę wszystkich, jestem tego w pełni świadoma. Nie wszyscy muszą lubić bieganie, nie wszyscy muszą lubić mnie – naprawdę na siłę nikogo nie zmuszam. Lubię pisać i bawić się słowem, więc gdy tylko mogę zamieniam się w poetę i swe myśli wyrażam mniej dosłownie niż we wpisach teoretyczno-treningowych. Tak było wczoraj. Jestem wdzięczna za ilość trzymanych kciuków, ale też zmartwiona, że tyle osób przeze mnie się smuci. Powiadam Wam – głowy do góry! Ja nie chcę żebyście byli smutni i się martwili! Chcę żebyście robili za mnie dobrą robotę, a ja sobie odpocznę 😉

Wczorajszym wpisem chciałam dać Wam znać, że jest mi lepiej. Nie leżę i nie płaczę, tylko szukam rozwiązania i wierzę, że wszystko jakoś się poukłada. Nikogo nie obwiniam. Napisałam też niejednokrotnie, że ja jestem w pełni świadoma ryzyka jakie niesie bieganie i ciągłe podkręcanie. Nikt mi nie musi tłumaczyć jakim wysiłkiem jest maraton, czy utltra po górach. Ja wiem ile maratonów przebiegłam w tym roku. A wiecie ile osób doznaje kontuzji na różnym poziomie biegowym? Wiecie ilu polskich blogerów, zawodowców, biegaczy biegających jeden maraton w roku, albo 5 maratonów w sezonie odnosi kontuzje i nawet o tym nie informuje opinii publicznej? Niektórzy chyba naprawdę nie mają pojęcia, bo o kontuzjach i złych doświadczeniach mało się pisze. Łatwiej jest uśmiechnąć się do zdjęcia i udawać, że motywacja wyparowała niż narażać się na krytykę i ocenę opinii publicznej. Ja nie chcę się tłumaczyć, że nie jestem jedyna, stąd niewinna. Po prostu mam świadomość, że takie rzeczy się zdarzają, a jak mnie się zdarzają, wtedy o tym piszę. Co nie zmienia faktu, że ciężko jest z tym się pogodzić. Bo łatwo jest napisać komuś, że zrobił o jeden krok za dużo, ale o wiele trudniej jest wyczuć ten krok. To może być drugi maraton w ciągu miesiąca, a może być piąty kilometr trzeciego w życiu biegu. Nigdy nie wiesz, gdzie leży tym razem twoja granica. Przygotowując się do kolejnych startów i planując moje treningi, czy wyjazdy, zawsze mam w głowie myśl, że coś może pójść nie tak, że z czymś mogę przesadzić, ale nie ryzykując cofałabym się, a ja kocham tańczyć na krawędzi. Zawsze mam też cichą nadzieję, że będzie wszystko ok, bo jestem tylko człowiekiem. Jest w tym szczypta szaleństwa i działania wbrew prawom fizyki, ale jest też sporo zwykłej prawdy życiowej, bo jak mawia moja mama: gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to by usiadł. Można gdybać i rozliczać się z przeszłości, ale to nic nie zmieni. Przegięłam? Możliwe. Swoją lekcję właśnie odbieram.

Nie można spłycać sportu i biegania do stwierdzenia, a bo to jednak nie jest takie zdrowe, a tu mamy kolejny przykład. Sport zawsze będzie lepszym rozwiązaniem niż weekendowe upijanie się, trwanie w zawieszeniu przed TV, czy chorobliwa otyłość. Tak uważam. Wielcy sportowcy, których podziwiamy doznają urazów, mimo wiedzy, sprzętu i grona specjalistów, które o nich dba. Mniejsi, którzy uprawiają sport dla przyjemności także, choć to tylko ich pasja. Początkujący, zaawansowani, ostrożni i wariaci. Biegający ultra i biegający maksymalnie 10 km. Każdy upada, z różnych powodów. Jedni częściej i mocniej, inni mają więcej szczęścia lub rozumu, jak kto woli. Prawda jest taka, że kontuzje są wpisane w bieganie. Niech rzuci kamieniem ten, który nigdy nie cierpiał z powodu biegania.

Kontuzje uczą. Nie chcę sama się wychwalać jaką wielką rolę odgrywam w bieganiu, ale prawda jest taka, że za pomocą mojego przypadku nie tylko ja wyciągnę wnioski, ale i kilka innych osób. Kontuzje nasze własne i innych uczą. Oczywiście te na własnej skórze uczą najlepiej, ale ręka do góry, kto po przeczytaniu mojego wpisu dwa razy się zastanowił przed dorzuceniem kilometrów albo odpuścił sobie, bo czuje, że coś boli? Pamiętacie moją walkę z piszczelem? Dużo wtedy się nauczyłam. Zrobiłam milion badań, ćwiczeń i pierwsze miesiące czujnie obserwowałam swoje ciało. Piszczel milczał nawet na ultra, czego najbardziej się obawiałam. Sporo się wtedy nauczyłam, ale widocznie muszę się jeszcze trochę nauczyć i tak traktuję moją obecną przerwę. Smutek i złość to standardowi towarzysze przy kontuzjach. Człowiek rozpamiętuje i gdyba, obwinia się i żałuje. We wczorajszym wpisie chciałam dać Wam znać, że ja staram się tego nie robić, bo jest już za późno. Zamiast siedzieć i płakać, że mam pecha, bo spotkało mnie to w momencie, gdy zaczęłam się wycofywać z mocnego biegania, zaciskam zęby i odbieram tę trudną lekcję. Co nie zmienia faktu, że jestem świadoma, że to nie tylko los mnie ukarał, ale także ja sama jestem winna. Jestem świadoma ryzyka jakie niesie bieganie i ciągłe podkręcanie. Jestem świadoma, że ostatnie miesiące nie były najlżejsze, ale stało się i nie pomoże mi jak 50 osób napisze, że maraton jest niezdrowy, a jeżeli czyjeś ego tego potrzebuje, to wolałabym żeby jednak poszukał innego bloga. Ja nie jestem z kamienia. Pomimo całej świadomości, odporności i cierpliwości, w obecnej sytuacji cholernie ciężko jest mi słuchać, że dobrze mi tak, bo dużo biegam. Ja i moi lekarze zajmiemy się leczeniem, przyczynami i skutkami, nie potrzebuję dodatkowych fachowców. Fachowców tego typu. Nie zrozumcie mnie źle. Doceniam tych, którzy starają się coś doradzić, polecić znanych fizjoterapeutów, czy lekarzy, pomóc na wszelkie sposoby. Naprawdę wiele rad i słów trafia do mnie i pomaga, za co WIELKIE DZIĘKUJĘ.

Co mi jest? To pytanie nurtuje wiele osób z przeróżnych powodów. Są tacy co się martwią, czasem mocno się martwią i jest mi przykro, bo nie chcę by ktoś przeze mnie się smucił. Wystarczy, że Bartek z tego stresu się roztył. Są tacy, co się boją, że bieganie może wyrządzić ogromną krzywdę, a ja trzymam to w tajemnicy zamiast uchronić świat. Są tacy, co są zwyczajnie ciekawi i nic w tym złego. Sama bym była. Pojechała na Jamajkę, przestała się odzywać, wróciła do Polski, trafiła na stół – co się stało? Przyznaję sama byłabym ciekawa. Są też tacy, co tylko szukają powodu by wbić mi szpilę, a później na każdym kroku wytknąć, co robię źle, albo gdzie leży moja wina. Głównie przez tych ostatnich nie napiszę wszystkich szczegółów swojego leczenia. Opisując bardzo szczegółowo moje przejścia z piszczelem wielu osobom mam nadzieję, że pomogłam uwierzyć, że z tego się wychodzi, bo jednak internet jest pełen czarniejszych przypadków. Jednak mało kto wie, że mnie osobiście każdego dnia jest cholernie ciężko z powodu tego piszczela. Praktycznie codziennie dostaję wiadomość lub komentarz, że noszę złe buty, że krzywo stawiam nogi, że robię sobie krzywdę swoją techniką, że to, że tamto. Minął rok, a ja dalej dostaję wiadomości, że nie szanuję swojego piszczela. Myślicie, że łatwo jest, jak ktoś codziennie wytyka Tobie błędy? Jestem blogerem i powinnam mieć grubszą skórę, ale aż tak grubej jeszcze nie mam. Nie mam pretensji do tych osób, takie też są potrzebne na tym świecie i wcale nie potrzebuję ciągłych pochwał, ale nie dziwcie się, że wolę schować się do swojej skorupy zamiast dobrowolnie wystawić tyłek na kolejnego kopa. Przez dwa tygodnie nie miałam też jednej diagnozy, zmieniały się niemal codziennie. Szczegóły i przyczyny też są bardzo płynne, dlatego musiałabym założyć oddzielną zakładkę i codziennie aktualizować dane, by nikogo nie wprowadzać w błąd, a to byłoby już lekką przesadą. Mój problem dotyczy stawu biodrowego, poza treningiem, wiążę się z nim mnóstwo przyczyn innej natury, często bardzo osobistej. Nie podam Wam szczegółów mojego cyklu, wyników krwi, danych o chorobach i predyspozycjach genetycznych. Na pewno należę do osób, które potrzebują dużo czasu na regenerację, powoli wchłaniam składniki odżywcze z pokarmów, niektóre bardzo opornie, jestem z natury wątła i o tym wszystkim powinnam pamiętać planując swoje bieganie i mocno puknąć się w główkę zanim postanowiłam być silna jak facet.

Skończyłabym już ten swój przydługi wywód, ale obawiam się, że może znowu za mało w tym optymizmu? A ja chyba wrzodów żołądka dostanę, jak przeczytam, że znowu ktoś się zmartwił albo przeze mnie płacze. Proszę nie róbcie tego! Wasze kciuki i dobre życzenia naprawdę dodają mi skrzydeł. Może zabrzmi to dziwnie nieprawdziwie, ale samego bieganie też mocno mi jakoś nie brakuje. Jeszcze nie teraz. Oczywiście wolałabym mieć wybór, ale to nie jest tak, że za wszelką cenę i jak najszybciej chcę wrócić do treningów. Mam tyle lat, że wierzę, że ten świat zdążę obiec, a Wy mi w tym pomożecie.

Pozdrawiam!

Share: