Wings For Life World Run. A jak wyglądała moja ucieczka przed metą?
O idei i formule biegu pewnie już wszyscy, wszystko wiedzą. Dla przypomnienia: impreza ma charakter charytatywny, 100 % opłat z pakietów startowych zostaje przekazane na przełomowe projekty badawcze, których celem jest wyleczenie urazów rdzenia kręgowego, a koszty związane z organizacją biegu i działaniem fundacji Wings For Life pokrywa firma Red Bull. Sam wyścig odbywa się w kilkunastu miejscach na całym świecie, uczestnicy startują w tym samym czasie i biegną do momentu aż dogoni ich samochód „meta”. W Polsce bieg odbywał się w Poznaniu, 3 maja równo o 13.00 zaczęło uciekać 3000 tysiące biegaczy, w tym między innymi ja. Mój start w tym biegu był swego rodzaju zagadką, nie planowałam na wiosnę żadnych dłuższych biegów (max półmaraton), więc nawet treningów nie robiłam pod tym kątem. Skusiła mnie jednak nietypowość tej imprezy i chęć sprawdzenia ile zostało z dawnej Kasi maratonki. A może nadzieja? Właściwie bardzo długo wierzyłam, że uda mi się przebiec dystans maratonu… Ale o tym na końcu.
Wings For Life World Run, obiektywnie rzecz ujmując mogę zaliczyć do jednych z najsympatyczniejszych i najciekawszych biegów w jakich mogłam wziąć udział. Niby tylko 3000 tysiące uczestników (porównując do imprez typu Maraton Warszawski), ale atmosfera i ilość kibiców przerastała momentami te większe biegi. Przed samym biegiem poznałam Weganowego Pana Banana – taka siła! Doping na trasie, uśmiechnięci wolontariusze, kurczę! to wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie i przez 21 km leciałam naprawdę jak na skrzydłach. Do tego relacja na żywo w TV i kibice już przy samej mecie, którzy mogli śledzić zmagania czołówki przed telebimem – super! Cieszę się i pewnie nie tylko ja, że to właśnie w takim biegu wygrał Bartek. Spektakularnie dodajmy. Jak już znalazłam się przy mecie i zobaczyłam co się dzieję, normalnie nie mogłam uwierzyć. Do tego przed telewizorami zebrało się chyba pół Polski, moja mama, która nie widzi sensu w bieganiu maratonów, śledziła Jego zmagania od początku do końca! Bartek wygrał polską edycję pokonując ponad 73 km, pokonując faworytów biegów ultra i maratończyków z życiówkami o kilkanaście minut lepszymi (jeszcze). To niesamowity sukces, ale nie chcę już się rozpisywać, bo o tym wszystkim przeczytacie w kilkunastu częściach u Bartka. Z mojego punktu widzenia zasłużył na taki sukces jak nikt inny, trenuje i poświęca bieganiu naprawdę bardzo wiele i jest niesamowicie pewny siebie w tym co robi (mówiłam Mu przed startem, że pojedzie ich wszystkich, bo reszta nie wytrzyma presji 😉 ). Przejdźmy jednak do mojej małej porażki, bo jakby nie patrzeć blog jest mój 😉
Ostatni tydzień przed biegiem wyluzowałam z treningami, zdecydowałam się na ładowanie węgli i wierzyłam, że 3 maja to będzie dobry dzień na wyścig! Do Poznania ruszyliśmy razem z Bartkiem w sobotę, zaraz po treningu Adgar Fit. Odebraliśmy pakiety, spotkaliśmy się przesympatyczną Olą, zostaliśmy zaskoczeni ilością osób jaka nas kojarzy, a dalej to już stres, odpoczynek, jedzenie, odpoczynek, jedzenie… No właśnie! Zapamiętajcie ten moment opowieści, bo to początek mojego końca.
Przed startem nie zdążyłam nawet za bardzo się rozgrzać, bo po kilku minutach truchtu musiałam udać się do toalety. Jeszcze nigdy nie przydarzyło mi się coś takiego na 10 minut przed startem, delikatnie rzecz ujmując, to jest ten moment, gdy jestem czysta i wolna, a jedyne o czym myślę to bieg. W niedzielę było inaczej. Bartek kończył rozgrzewkę, a ja swoje sprawy. Stając na starcie, czułam, że może być średniawka, ale co robić? Pobiegłam.
Było ciepło, z czego się ogólnie cieszyłam, bo ja nie lubię marznąć i ciut wietrznie, ale też do przeżycia. Pierwsze 20 km biegło się super. Doping na trasie robił swoje. Nawet jak już wybiegliśmy z Poznania, cały czas czuć było kibiców. Początkowo biegłam jako 2-3 kobieta, więc ludzie jeszcze bardziej żywiołowo reagowali. To bardzo pomaga i motywuje. Do 10 km korzystałam z własnego izotonika (biegłam trzymając trzy żele i butelkę 0,7 l), żeby chociaż na początku nie walczyć z kubeczkami. Dalej miało być pełne skupienie i trzymanie tempa. Pierwszą dychę planowałam zrobić 4:20-4:30, dalej trzymać coś koło 4:30. O negativie, czy równym biegu nie było mowy w moim przypadku, bo nie byłam przygotowana na taki dystans – musiałam podjąć ryzyko i liczyć na dobre wiatry (ale to brzmi 😀 ). Biegło mi się tak dobrze te pierwsze dwadzieścia kilka kilometrów, że nie mam pojęcia skąd się wzięły moje problemy! I to tak nagle. Zaczęło skręcać mi żołądek (pierwszy raz w życiu przeżywałam coś takiego na trasie biegu), bolał mnie do tego stopnia, że ledwo unosiłam kolana i walczyłam z myślami, zejść na chwilę na bok, czy nie? W końcu zeszłam. Najpierw do tojka (broniłam się przed krzakami), a później to już leciały krzaki, działki i co tam jeszcze mijałam. Brzuch nie odpuszczał, do tego biodro zaczęło nawalać – ogólnie nie ma co się rozpisywać – załamka kompletna. Postanowiłam się poddać i doturlać na luzie do 30 km. Dobiegłam do 32,17 (za te 2 byłam zła, bo w sumie od 3 km słyszałam, że już samochód jest tuż-tuż, więc trzymałam żołądek na wodzy ile mogłam, a go ciągle nie było!
Mimo wszystko te ostatnie kilometry były najlepsze jeżeli chodzi o atmosferę, wszyscy biegli na luzie, wyczekując tego auta, robili sobie zdjęcia przy oznaczeniach kaemów. Jak już ostatni raz wychodziłam z lasu, minął mnie rowerzysta i krzyknąć coś w stylu: Kaśka ogarnij się, Bartek prowadzi! Pierwsza moja myśl była: kuźwa jak dobrze, że w tym związku chociaż On robi dobrą robotę. Ale, ok, wróćmy do tego auta! Złapali mnie! Co za ulga! Z drugiej strony lipa. Stanęłam i moje biodro już dalej nie chciało prowadzić (teraz jest ok, kwestia osłabionych mięśni), a do wodopoju było jakieś 500 m (tragedia), do busa jeszcze więcej. Czołgam się niczym Wilk z Wall Street po tę wodę (było już naprawdę gorąco), a wtem zatrzymuje się przy mnie karetka. Pytają czy wszystko gra, mówię, że super, tylko biodro i żołądek mi nawalają, ale dam radę. Proponują, że podrzucą mnie do busa – kurde, jasne czemu nie! Dostaję wodę, siadam jak królowa i jedziemy, aż nagle dostają zgłoszenie, że muszą jechać na Maltę (strefa startowa) – pytają, czy podrzucić – dla mnie bomba! No i jedziemy! Szyby otwarte, zimną wodę popijam i cisnę karetką na sygnale przez 30 km 😀 Wpadam na metę, spotykam Zosię z Kobiety Biegają, w końcu! Ale się cieszę! W końcu widzimy się na żywo i Zośka jest jeszcze fajniejsza niż w sieci 😉 Biorę medal i siadamy na trybunach śledzić zmagania Bartosza Olszewskiego! Nie wiem czemu, ale w moich emocjach przeważał strach. Wiem jaki jest Bartek i czasami boję się, że po prostu nie zna granic. W sumie udowodnił, że nie zna, ani Jego głowa, ani ciało. Do domu wrócił jeden wygrany i jeden przegrany, więc jest ok.
Podsumowując mój bieg, muszę szczerze przyznać, że mocno przeżyłam swoją porażkę. Nie tyle co fizycznie, ale psychicznie. Jestem już mocno podłamana moją sytuacją. Biegam słabo w tym roku i zawalam bieg za biegiem, z tym nie ma co dyskutować. Nie wiem, czy warto już usprawiedliwiać to wszystko kontuzją (minęło pół roku), pracą (właśnie ją zmieniłam), czy ogólnie kiepskim rokiem, ale nie jest dobrze. Walczę trochę na siłę, sama momentami nie wiem w imię czego. Nie chcę żeby ktokolwiek mi gratulował, bo to co się stało na Wings For Life równa się z zejściem z trasy na maratonie. To jest porażka i tego się nie gratuluje. Potrafię jednak wyciągać mądre wnioski, trochę przez łzy, ale cieszę się, że skończyłam po 32, a nie na 40. zarżnięta, bo dzięki temu dziś już normalnie trenuję i spokojnie przygotowuję się do sezonu jesiennego. Rozumiem też, że w sytuacji jakiej tkwiłam przez ostatnie miesiące nie byłam w stanie przygotować się do żadnego biegu, więc mimo wszystko cieszę się, że się nie poddałam i teraz, gdy pozbyłam się większości problemów, ze spokojną głową będę mogła trenować mocniej.
Nie robię tego często, ale chciałabym podziękować mojej rodzinie, która kiedyś nie angażowała się za bardzo w moje bieganie, z czasem jednak coś drgnęło i jestem tym ogromnie wzruszona. Mojemu tacie, który w pełni zrozumiał moje decyzje życiowe i akceptuje bieganie bez możliwości pokazania się na Olimpiadzie, mamie, która stara się ze mną rozmawiać o bieganiu i dopytywać jak to jest z tymi życiówkami, że one nie robią się z biegu na bieg, siostrom: Marcie, która widząc wracającą mnie ze spuszczoną głową i mówiącą drżącym głosem, potrafiła szybko przemówić do mojego rozsądku i uratować mnie przed rzuceniem biegania, Pauli, która jak mało kto rozumie co znaczy dawać z siebie wszystko i żyć pasją, oraz na sam koniec Bartkowi, za to, że po prostu jest.
Moja ucieczka się skończyła, czas zacząć biegać! A zacznę nie byle gdzie!
Pozdrawiam!