Relacja z Biegu Powstania Warszawskiego, czyli walka z dychą trwa!
W tym roku w końcu udało się wziąć udział w jednym z większych biegów Warszawy, XXV Biegu Powstania Warszawskiego. Bieg odbywa się co roku na dwóch dystansach 5 km i 10 km , przebiega ulicami ściśle związanymi z historią Powstania Warszawskiego. Co roku startuje kilka tysięcy osób, w tym roku było to ponad 9 tysięcy biegaczy! Biegacze w ten sposób chcą uczcić rocznicę wydarzeń z 1944 roku. Z historycznego punktu widzenia jest to wydarzenie, na którym każdy truchtacz szanujący historię Polski po prostu chce być. Z punktu widzenia biegowego, jest to duża impreza, której organizacja pozostawia jeszcze wiele do życzenia, a sama trasa nie jest najłatwiejsza. W tym roku miałam zaszczyt nie tylko wziąć udział w Biegu Powstania Warszawskiego na dystansie 10 km, ale także stanąć na podium jako 3-cia kobieta. Bez wątpienia jest to moje jedno z większych osiągnięć. Chcecie poznać historię wczorajszego biegu lepiej? Usiądźcie wygodnie i czytajcie uważnie.
Bieg Powstania Warszawskiego zawsze odbywa się w godzinach wieczornych. W tym roku uczestniczy mieli ogromne szczęście, co do pogody. Dwugodzinna burza, która zakończyła się przed samym startem, przyniosła lekkie ochłodzenie i lżejsze powietrze, biorąc pod uwagę upały z ostatnich dni i tygodni – pogoda prawie wymarzona! Ok, może przesadzam, optymalnych warunków pogodowych nie było, trochę duszno, ślisko i mokro, ale warunki na pewno były o wiele lepsze niż w poprzednich latach. Przed startem wspólnie odśpiewaliśmy hymn Polski i punktualnie o 21 ruszyliśmy. Startowałam z pierwszej strefy, do której bez problemu się dostałam i pod tym względem nie mogę narzekać na organizację. Wydaje mi się, że większość osób grzecznie zajęło miejsca w przydzielonych strefach, dzięki czemu pierwsze metry nie były rwaniem i szukaniem swego miejsca w tłumie. Wyprzedzanie zaczęło się dopiero koło drugiego kilometra, gdy spotkaliśmy się z ostatnią falą startujących na 5 km. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – wiadomo, ale idące osoby już po pierwszym kilometrze nie ułatwiały zadania osobom biegnącym, z każdym kolejnym kilometrem było tylko gorzej, a ostatnia pętla – istne szaleństwo wyprzedzania. Ja nie mogę mocno narzekać, większość osób trzymało się zasady lewa wolna i chętnie ustępowało, poza tym bardzo pomocni byli panowie, którzy biegli wokół mnie krzyczeli co chwilę „Lewa wolna”, na co ja nie miałam siły, a oporniejszych delikatnie usuwali na bok. Może nie brzmi to najlepiej, ale zawody uliczne mają swoje zasady, które każdy uczestnik powinien znać. Jeżeli masz ochotę przerwać bieg, przejść do marszu, znacząco zwolnić, nie blokuj ruchu i nie rób tego na środku, a lewą stronę zostaw tym najszybszym, to wiele ułatwia wszystkim, a na biegu panuje zupełnie inna kultura i bezpieczeństwo.
Wracając do wyścigu, ustawiłam się w pierwszej strefie, choć zapowiadano fatalną pogodę, straszono dwoma podbiegami, tłumem i zjazdem z gór, dzielnie postanowiłam trzymać się planu i biec po raz kolejny na złamanie 40-tu minut! Zmieniłam trochę strategię i postanowiłam się zabawić! W tym roku po raz piąty!
Od początku planowałam biec mocno, w okolicach 3:50 min/km. Pierwszy kilometr zawsze robię spokojniej, a kolejne 2-3 lecę jak dzika łania, kolejne 2 pokutuję i dalej oby do mety. Jakbym nie zaczęła i jakim tempem bym nie biegła, tak mogłabym podsumować większość moich startów na 10 km. Mimo zmiany strategii i tym razem było bardzo podobnie – widocznie taki już urok tych dyszek.
Trasa składała się z dwóch pętli każda kończyła się ciężkim około 300 m podbiegiem na ul. Sanguszki. Wiedziałam, że ten podbieg dwa razy mnie zniszczy, ale że wgniecie mnie dosłownie w asfalt? Tego się po nim nie spodziewałam.
Pierwsze 4 km leciałam jak na skrzydłach (3:56, 3:48, 344, 3:54), do podbiegu na piątym kilometrze dobiegłam zmęczona, ale pewna swego. I tu mogłam popełnić pierwszy błąd, który zaważył na ostatecznym wyniku. Bardzo mocno wbiegłam na górę. Potraktowałam go jak trening i niestety odbił się czkawką na kolejnym kilometrze. Na półmetku zameldowałam się z czasem 19:38. To była świetna prognoza, ale podbieg zrobił swoje. Nie mogłam się pozbierać przez dobrych 500 metrów. Dosłownie mnie zabetonowało! Szósty kilometr zrobiłam w 4:15! W głowie pojawiła się myśl zwątpienia, chęć odpuszczenia i zejścia z trasy. Czarna myśl: kolejny raz nic z tego praktycznie przesłoniła mi cały obraz, a sytuacja wydawała się nie do uratowania. Coś jednak przeskoczyło w mojej główce. Głupia sprawa, ale spojrzałam na tłum, który z taką łatwością wyprzedzałam, swoją kadencję na zegarku, która spadła poniżej 180 i postanowiłam spróbować! Przebierałam nogami ile sił, oddychałam najciężej w okolicy 😉 To są chwile, gdy można zobaczyć ile wysiłku kosztuje takie ściganie. To nie talent i geny, to ciężki trening i podejmowanie ryzyka by dać z siebie maksa, mimo bólu i chwili słabości, sprawiają, że wyniki idą do góry. Siódmy udało się zrobić w 4:05, sytuacja nie była już tak beznadziejna. Byłoby jeszcze szybciej. ale na Krakowskim i Karowej wpadało się momentami w tłumy praktycznie nie do przebicia. Ósmy 3:56 – czułam, że odpływam i biegnę całym ciałem, pal licho wszystko! Ciśnij ile możesz. Raz, dwa, hop, hop, to mój wierszyk do trzymania rytmu. Ostatnie dwa kilometry – tylko te cztery słowa miałam w głowie. Dziewiąty w 4:00, a na zegarku 36 minut wybiło! Jestem tak blisko, jednocześnie tak daleko! Przede mną podbieg, tłumy dublowanych biegaczy, kałuże i zakręty, robiłam co mogłam, teraz myślę, że mogłam więcej chociaż o te setne, ale wtedy tego nie wiedziałam. Czego nie wiedziałam? Że na metę wpadnę równo z czasem 40.00!!! 40 minut równo jak z bicza strzelił!
Wpadłam na metę zatrzymując Garmina na 40:00:6. Nie widziałam ile pokazał zegar, nie miałam pojęcia, którą jestem kobietą, próbowałam złapać oddech i jakoś ogarnąć sytuację. Słyszałam, że biegnę w czołówce, ale czy to utrzymałam? Na mecie spiker nie wspomniał, że wbiega trzecia kobieta, do tego zamieszanie z Bartkiem, który nie przebiegł przez matę, a biegł na drugiej pozycji, sprawiły, że kompletnie się zagubiliśmy. Zamieszanie straszne. Kręciliśmy się bez celu, szukając informacji, czekając na decyzję sędziów w sprawie Bartka. Która byłam? Jaki miałam czas? Znajomi biegacze mnie zaczepiali, a ja nie wiedziałam co odpowiedzieć. W końcu udało się dowiedzieć, że dekoracja zwycięzców odbywa się na płycie stadionu Polonii. O miejscu dekoracji mało kto miał pojęcie, bo trybuny były praktycznie puste. Tam już się odnaleźliśmy. Niestety Bartek nie został sklasyfikowany, ja z kolei dowiedziałam się, że oficjalnie dobiegłam z czasem 40:00 i byłam trzecia wśród kobiet. Miejsce ucieszyło mnie ogromnie, a czas rozbawił. 40 minut? Równe czterdzieści minut? Ehhh nie mam siły tego analizować i tłumaczyć. Po prostu równe 40 minut to moja nowa życiówka na 10 km.
40:00, wynik z jednej strony zrobiony na granicy, z drugiej nie do końca oddający moją formę. Teoretycznie tego dnia miał być najgorszy spadek po górach. Czy był? Nie sądzę. Warunki biegu? Do optymalnych nie należały, ale mimo wszystko udało się poprawić na tym dystansie o 15 sekund. Startowałam z mocnego treningu: wtorek – kilometrówki „pod korek”, środa 10 x 300 m podbiegów, czwartek – rozbieganie zakończone żwawymi setkami pod górę (11 dla dokładności), piątek luz, sobota – trening z Adgarem, ćwiczenia sprawnościowe, a dopiero wieczorem start. Nie czułam zmęczenia ani trochę, ale mimo wszystko wypoczynek nie był idealny w ostatnich dniach. Niektórzy powiedzą, że to nierozsądne, skoro chciałam biec na życiówkę, ale moje treningi i starty do września, to cele pośrednie. Najważniejszy jest maraton i nie chcę już tracić cennych kilometrów, dychę spokojnie zrobię dużo szybciej jeszcze w tym roku – obiecuję! Najpierw jednak pełną koncentrację kieruje na Maraton Warszawski, przed nim odpocznę należycie. Muszę też przyznać, że pierwszy raz w życiu tak rewelacyjnie zniosłam start na 10 km. Rano w ogóle nie czułam w nogach tego biegu, a więc cóż innego mogłam zrobić? Niedzielny trening! W dobrym towarzystwie i miłej atmosferze, 20 km po lesie, poszło jak po maśle. 17 km zakończone w tempie 4:10 plus schłodzenie. Regeneruję się po mistrzowsku! Chwilo trwaj!
Bieg Powstania Warszawskiego był też podsumowaniem mojej krótkiej współpracy trenerskiej z Bartkiem. Oczywiście od podbiegów w ostatnim tygodniu odcina się, ale resztę sumiennie wykonywałam pod jego okiem. Czy będzie z tego coś więcej? Choć miło było na jakiś czas pozostawić myślenie drugiej osobie, od poniedziałku wracamy do starego układu. Góry oddały, awantury w domu nie będzie.
Pozdrawiam!
PS A Wy? Biegliście? Jak się podobało?