Pierwsze koty za płoty, czyli podsumowanie weekendowych startów
W sobotę, 14 lutego pierwszy raz od wielu miesięcy wzięłam udział w zawodach biegowych. W celu dodania całej sprawie pikanterii, postawiłam na dwa starty jednego dnia. Właściwie, postawiliśmy razem z Bartkiem i w obu wystartowaliśmy jako para. Takie Walentynki.
Rano odbył się I Bieg dla Par w Parku Skaryszewskim. Bieg na dystansie 5400 m, miał być moim pierwszym ważnym sprawdzianem po przerwie. Jak już wspominałam, w tym sezonie chcę popracować nad krótszymi dystansami, a że piątki nigdy nie biegłam, okazja trafiła się niemal idealna. Od pięciu tygodni stosuję już naprawdę mocny trening. Zaciskam zęby i cierpliwie buduję swoje biegowe ja od zera. Tego dnia chciałam sprawdzić w jakim już jestem punkcie, bym mogła zdecydować co robić dalej. Postanowiłam wystartować z pełnego treningu, dlatego nic nie odpuściłam w ostatnim tygodniu, nawet czwartkowych interwałów.
Na start zmierzałam lekko rozbita. Moje własne tempo było dla mnie ogromną zagadką. Nie miałam pojęcia na ile mogę sobie pozwolić. Czy wróciłam na poziom sprzed roku? Jestem szybsza, a może niewiele zmieniły te ostatnie tygodnie? Naprawdę ciężko było mi cokolwiek oszacować. Decydujący miał być pierwszy kilometr. Tak też się stało.
Wystartowaliśmy z lekkim opóźnieniem. A ja, tak jak planowałam, wyrwałam do przodu, by po kilometrze uznać, że 3:50 to zdecydowanie był zły pomysł. Zaczęłam zwalniać, charczeć, męczyć się i już po pierwszej pętli (a były trzy) mieć dosyć. Starałam się trzymać tempa lekko poniżej 4:00 min/km i po prostu dobiec to. Udało się, a ostry finisz pozwolił mi skończyć bieg na czwartek pozycji. Jako para także zajęliśmy czwarte miejsce. Mój czas końcowy 21:05, daje średnio ok. 3:56 min/km. Z wielu powodów to bardzo dobry wynik, jednak ja osobiście czułam sobą dość mocne rozczarowanie. Mimo wszystko myślałam, że jestem gotowa na więcej. Treningi jestem w stanie robić z dużo większą intensywnością, a tu miałam wrażenie, że trzymałam się podświadomie bezpiecznej granicy. Nie mam pojęcia skąd to wynika. Brak obycia z dystansem, przerwa, zmęczenie, taki dzień? W każdym razie po biegu czułam się dobrze, nadzwyczaj dobrze. Nogi mnie nie bolały, żołądek zachował się w najlepszym porządku. Byłam gotowa na dalsze walentynkowe atrakcje.
Szybki prysznic, kawałek ciasta i poszliśmy na otwarcie siłowni Gravitan (zakochałam się w bieżniach). Tam zaczęłam odczuwać braki energetyczne (godz. 16.00, a ja zjadłam 3 wafle z dżemem przed biegiem i ciasto po biegu), usypiałam na stojąco, a o 19:30 kolejne 5 k do przebiegnięcia! W taki oto sposób postanowiłam zjeść na ostatnią chwilę naleśniki z bananami 🙂 Trochę spalone, z nutką surowej mąki, zalane syropem klonowym były moim energetycznym wybawieniem. Pół godziny przed biegiem wzięłam jeszcze kofeinę (pierwszy raz) i czułam się gotowa! Raz, dwa i będę mogła wypić wino!
PGE On The Run to bieg nocny przez Łazienki Królewskie. Jest bardzo klimatycznie i wesoło. Może to kwestia pory, ale w moim osobistym odczuciu mniej nerwowo niż za dnia. W pakiecie każdy dostaje czołówkę, nie bez powodu – większość trasy biegnie się w kompletnej ciemności. Ja swojej nie wzięłam, bo nie sądziłam, że będzie aż tak ciemno. Wystartowaliśmy (dla mnie) zaskakująco szybko i nie włączyłam zegarka. Dopiero po 400 m złapałam sygnał. Od samego startu praktycznie ramię w ramię biegłam z zawodniczką, której plecy oglądałam podczas rannego biegu. Wtedy w ostatniej chwili udało mi się zmobilizować do walki i przebiec metę jako pierwsza. Wieczorem byłam w mniej bojowym nastroju, ale przecież startowałam jako para, więc nie miałam wyjścia i musiałam przycisnąć. Tak naprawdę od początku do końca był to bieg o miejsce, a brak czołówki dodatkowo mnie motywował by nie zwalniać. Warunki na trasie (ciemno, błoto, zakręty, trochę korzeni – jak to w parku) i zmęczenie robiły swoje, pod koniec uginały mi się nogi, miałam ochotę stanąć i krzyknąć, że już nie chcę, a za chwilę zbierałam się w sobie i myślałam ok jeszcze tylko troszeczkę. Z takim rozbiciem biegłam prawie do końca, by na ostatnim kilometrze wykrzesać z siebie resztki energii i przekroczyć metę jako pierwsza kobieta! Moje szczęście było ogromne. Przebiegając przez szarfę czułam się jak mistrz, choć trochę nie dowierzałam, że to ja ją przecinam. Byłam tak zaaferowana swoim zwycięstwem, że w pierwszej chwili nie dotarła do mnie informacja o niesklasyfikowaniu mojej pary. Takie to bieganie niewdzięczne. Bartek biegł z dużą przewagą nad innymi, przed sobą miał tylko prowadzącego na skuterze, który niestety zabłądził i wyjechał na tyle daleko, że o wracaniu nie było mowy. Sytuacja absurdalna, komentarz organizatorów również, ale taki jest sport. Długo nie przejmowaliśmy się tym incydentem i resztę wieczoru spędziliśmy w świetnych humorach.
Podsumowując moje starty, w skrócie mogę napisać, że o ile pierwszy bieg był dla mnie lekkim rozczarowaniem, drugi dał wielkie nadzieje. Mimo zmęczenia i gorszych warunków, byłam w stanie biec tempem lekko ponad 4 min/km. Po biegu nie miałam ciężkich nóg, ani wczoraj ani dziś. Czuję się dobrze, widzę, że forma idzie do góry, nie błyskawicznie, ale idzie. Dalej będę cisnęła i już niedługo zmierzę się z 10 k , a wtedy będę wiedziała na jaki czas postawić w docelowej połówce.
Pozdrawiam!