Relacja z biegu. 10 k Facsa Castelló
Start na 10 km w drodze do maratonu to w moim przypadku niemalże pewnik w kalendarzu. Tego roku nie mogło być inaczej. Korzystając z okazji, postanowiłam lekko zmienić plany startowe i pobiec 10 km w hiszpańskiej miejscowości Castellon, a nie dwa tygodnie później w Poznaniu. Castellon oddalona jest od „naszej Denii”, jakieś 200 km (zapisując się, byłam przekonana, że 100 km ?). I słynie z bardzo dobrych wyników. W zeszłym roku padł tu rekord świata kobiet na 10 km, w tym Jimmy Gressier atakował rekord Europy. Nie mogłam przepuścić takiej okazji, szczególnie, że forma wyraźnie poszła w górę od początku roku.
W sobotę wypożyczyliśmy samochód i spokojnie ruszyliśmy koło południa. Castellon to miejscowość licząca około 170 tys ludzi. Tego dnia rozgrywany jest maraton (około 800 uczestników) oraz bieg na 10 km (około 1600 uczestników). Małe expo, szybki odbiór pakietu, a w nim numer startowy, paczka mandarynek oraz pamiątkowa koszulka.Trochę pochodziliśmy po centrum, zjedliśmy jakieś tapasy (nie pilnuję specjalnie diety przed biegami na 5-10 km – najważniejsze bym nie chodzila głodna i odwodniona). Na koniec małe zakupy i docelowa kolacja już na miejscu w wynajętym apartamencie. Gdy dotarliśmy do apartamentu pojawił się pierwszy mały problem. Nasza klimatyzacja nie działała prawidłowo. Co kilka minut wyłączała się i przechodziła w tryb chłodzenia. Ciężko to sobie wyobrazić, ale zimą w Hiszpanii można naprawdę marznąć. Zimy są tu lekkie, ale mimo wszystko grudzień- luty temperatury w nocy spadają i do zera stopni, a 5-10 to taki standard. Mieszkania są zazwyczaj dogrzewane ciepłym powietrzem z klimatyzatorów lub piecyków/grzejników elektrycznych. Nie ma tu szczelnych okien i grubej izolacji jak w Polsce, bo nie ma wielkich mrozów, a dodając kamienne podłogi i brak dywanów… mówię Wam, jest zimno w tych mieszkaniach jak cholera. Codziennie rano przypominało mi się dzieciństwo i oczekiwanie pod pierzyną aż rodzice rozpalą rano w piecu ? Tylko to były Suwałki i zimy po 20 stopni mrozu.
Noc była ciężka. Pikająca klimatyzacja, za nic nie chciała się wyłączyć. Tu w dużej mierze Bartek wziął na swoje barki problem i wstawał co chwilę by jakoś go rozwiązać i poprawić nasz byt. Do tego te hiszpańskie imprezy… Super jest w Hiszpanii poza sezonem w małych miejscowościach gdzie większość apartamentów stoi pusta, ale duże miasta… to prawdziwy koszmar. Dwa razy w Walencji i raz w Castellon mi wystarczą bym omijała szerokim łukiem hotele i apartamenty blisko centrum. Dowiedziałam się też, że jest coś gorszego od śmieciarki pod oknem o 6 rano… śmieciarki o 2 nad ranem i to oddzielne do sortowanych śmieci! Co prawda wychodzę z założenia, że ostatnia noc niewiele zmieni przed startem, bo człowiek i tak śpi jak zając pod miedzą oczekując startu, ale wymęczyłam się straszne, a gdy musiałam wyjść spod kołdry i poczułam zimny podmuch z klimatyzacji, o niczym tak nie marzyłam jak przyklejeniu się do polskiego grzejniczka ?
Koniec marudzenia. Kawa. Śniadanie. I wychodzę prosto na rozgrzewkę. Sama. Daję chwilę Bartkowi i Ninie. Nie mam serca ich gonić. Gdybyśmy się nie znaleźli jestem gotowa tak jak stoję, jedynie wyrzucam bluzę. Dobiegam do parku Ribalta, przy którym zlokalizowane są start i meta biegu. Od razu wpadam na wybiegającego z zza zakretu Gressiera, a dalej co chwilę mijam, dobra mnie mijają, inni biegacze z wynikami na dychę w okolicach 27-28 minut (poziom poza zasiegiem polskiej elity). Można spotkać masę biegaczy na światowym poziomie, a w sumie sam bieg nie jest wielki.Powoli się rozgrzewam. Robię jakieś 4 km, kilka ćwiczeń i robiąc przebieżki spotykam Bartka z Niną. Do startu zostało 10 minut, więc szybkie buziaki, good luck i ruszam do swojej strefy startowej. Konkretny podział na strefy. Ja stałam w trzeciej 35-38 minut i było to naprawdę pilnowane. Głośna muzyka, sporo szybkich biegaczy, czuję jak wzbiera we mnie adrenalina, ale i stres. Dawno nie startowałam, czułam się ogólnie niepewnie. Mogłam łyknąć kofeinę wcześniej, może bym skakała z ekscytacji, a tak trochę jak taka mysza stałam, bez sił, bez mocy, bez entuzjazmu. Dwa klapsy w uda, dwa w twarz i trochę się pobudziłam.
Odliczanie, strzał startera i lecimy! Bardzo płynny start! Od początku ludzie ustawieni wręcz idealnie. Pierwsze 2 km jak w Poznaniu na Maniackiej, prowadzą w dół. Pierwszy kilometr 3:45, czyli tak jak chciałam, ale już czułam, że zapasu tu za dużego nie mam, a to z górki. Biegnę z grupą za tabliczką 37. Na pierwszym kilometrze myślałam, że biegną tak na sub 38, ale drugi kilometr po 3:38 wyprowadził mnie z błędu i na trzecim zaczęłam puszczać.
W mieście wśród budynków gps trochę szalał. Nogi miałam ciężkie od początku, do tego lekko przeciążony czworogłowy dokuczał przy szybszym biegu. Jak zobaczyłam różnicę ponad 100 m znacznik/ gps trochę spadły morale i po 4 km to już było takie zamiatanie nogami. Biegłam mocno, ale nie piłowałam na maksa. Były chwile, że truchtałam żeby udo przestało się spinać. Dopiero 2 kilometry do mety obudził się we mnie jakiś dzik, albo to sprawa słońca, które wyszło i końcówkę dałam po 3:40 czym sama zdziwiłam się na mecie. Od tamtej pory nie boli mnie udo, które dokuczało po podbiegach jakieś 2 tygodnie ?
Zameldowałam się z wynikiem 39:00 netto. Miernie jak na plany wiosenne, ale biorąc pod uwagę ostatnie miesiące, gdy nie biegałam prawie w ogóle i tygodnie nastawione mocno na siłownię, nie jest źle. Do tego cały bieg był pod progiem i na zmęczonych treningiem nogach. W poniedziałek zrobiłam 16 km po 4:14 jak na skrzydłach. Chyba nigdy tak dobrego samopoczucia po starcie nie miałam, także trzymam się tego, że to nie był dzień na super bieg.
A czy polecam sam bieg w Castellon?
To fajna impreza. Nie jest ogromna, ale dobrze zorganizowana. Expo, strefy startowe, muzyka, atest trasy, mega mocna czołówka – wszystko się zgadza. Sama trasa jest dość łatwa, spadkowa. Aczkolwiek ja nastawiałam się na jeszcze lżejszą, coś jak Bieg Niepodległości w Warszawie. Tu bym powiedziała, że bardzo przypominała mi Maniacką Dychę w Poznaniu. Ogólnie bez szału, ale i bez zarzutu.