trening

Podsumowanie miesiąca. Styczeń 2018

Czekałam na tę chwilę już od połowy miesiąca. Móc usiąść na spokojnie i podsumować styczeń 2018. Miesiąc ważny w przygotowaniach, pracowity, pełen wzlotów i upadków w treningu, ale też nieprzewidywanych zwrotów akcji w życiu osobistym. Stąd dziś siadam do podsumowania już z nieco mniejszym entuzjazmem.

Polar poinformował mnie na koniec miesiąca, że przetrenowałam 2 dni i 19 godzin. Niecałe 13 godzin spędziłam pływając, 17 na rowerze, 19 biegając i 19 ćwicząc. Z tych ostatnich muszę trochę się rozliczyć, ponieważ nie są to tylko moje godziny. Zdarza mi się mierzyć swoim zegarkiem treningi grupowe. Nie zawsze ćwiczę na 100%, ale rzadko też jestem biernym obserwatorem. Z drugiej strony nie monitoruję zajęć indywidualnych i tych, które wykonuję sama… Ja to jestem baba, nigdy nie umiem w jednym zdaniu… ale reasumując, tak uczciwie ćwiczę 2 godziny w tygodniu (czasem sama, czasem z grupą robię cały zestaw). Nie mniej, treningi z innymi dają mi bardzo dużo. Brzuch i poślady mam mocne jak nigdy wcześniej. W końcu polubiłam nawet patrzeć na odbicie lustrzane swojego tyłka.

Pływanie

Przepłynęłam 28-30 km. Widzę ogromny postęp w tej dziedzinie. Pływam dużo, mocno, wyrabiam narzucane przez Michała tempo. Pływanie ma jednak to do siebie, że wystarczy gorszy dzień, mniej snu i kompletnie nie czuję wody. Męczę się, nie chwytam, wiję się, pływam dużo wolniej i gorzej technicznie. Czasem mogę to zwalić na gorszą regenerację, a czasem po prostu tak się dzieje i koniec. Trzeba się pogodzić. Ze wszystkimi plusami i minusami biorę jednak pływanie w ciemno. Uwielbiam pływać i już.

Rower

Spędziłam 17 godzin na trenażerze. Treningi trwały od 60 do 90 minut. Rower mam wrażenie, że najmniej zmęczył mnie w tym miesiącu, ale było go też najmniej. W lutym będę miała szansę jeszcze trochę wyjeździć. Na jakim poziomie jestem i czego mogę się spodziewać na starcie? Szczerze w tej chwili nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, sumiennie wykonuję zadania od Łukasza i wierzę, że 3 marca będę gotowa dać z siebie wszystko. Na czasówce jeździ się rewelacyjnie, musiałam jedynie siodło podnieść 5 mm, bo moje czwórki i zginacz stawu biodrowego nie są przyzwyczajone do tak agresywnej pozycji. Jem i piję na treningach, uczę się sięgania po bidony.

Jednego treningu nie udało się zrealizować do końca właśnie przez to siodło. Męczyłam się tak strasznie, że piznęłam rowerem 15 minut przed końcem treningu. Na szczęście podniesienie o kilka mm zdziałało cuda i resztę jazd przetrwałam bez nerwów.

Boję się momentu gdy będę musiała wyjść na zewnątrz i wszystkie te nowości wcielić w życie, ale cóż… takiego wyboru dokonałam i będę walczyć.  Tego etapu jestem najbardziej niepewna. Rower nie był moją mocną stroną. Może i nogę mam coraz silniejszą, ale dalej jeżdżę jak ciapa. Tego nie umiem, tamtego się boję, jaką mam moc, nawet mnie nie pytajcie – zawody wszystko zweryfikują. Musicie czekać cierpliwie ze mną. A może już pierwsze jazdy w Australii?

Bieganie

Ku memu zdziwieniu biegania było sporo. Ponad 230 km wyszło. Pokonywałam dystanse od 10 do 18 km. Bardzo dużo biegałam w pierwszym zakresie, trochę podbiegów, zabawy biegowej i krosów. Zaliczyłam po drodze Bieg Chomiczówki (15 km), który pokonałam tempem narastającym od 4:10 do 4:00 oraz cztery zakładki (3x rower-bieg, 1x 3w1).

Podobnie jak przy rowerze, jednego treningu nie zrealizowałam do końca. W piątek miałam do wykonania 3 treningi, niestety wcisnąć 3 treningi w plan dnia to wyzwanie i wyrobiłam się z nimi dopiero o 22.  A następnego dnia o 10.00 miałam być gotowa na kros z Pawłem. W milczeniu i przebierając nogami praktycznie w miejscu, po 11 km powiedziałam stop. Wieczorny basen odpuściłam i w niedzielę wstałam jak nowonarodzona, co pokazuje, że mój organizm zaczął fantastycznie się regenerować. Dodatkowa godzina czy dwie snu także potrafią zdziałać cuda. Z kolei przełożenie treningu na dzień następny nigdy nie wychodzi na dobre i przez kolejne 8 dni wypadło mi aż 5 treningów na basenie. Nie pytajcie, co na to moje barki.

Odżywianie

Planowanie posiłków i samo jedzenie zajmuje mi dziennie więcej niż treningi. Jem co 2-3 godziny, właściwie jem non stop i non stop jestem głodna. Dzięki diecie od LightBox i tak oszczędzam sporo czasu i jakbym do mojego dziennego planu miała wrzucić jeszcze gotowanie – bądźcie pewni, że oszalałabym, albo umarła z głodu po tygodniu. A tak jem z pudełek około 2000 kcal, oczywiście są rzeczy których nie tykam i wtedy więcej uzupełniam jedzeniem spoza. Razem wychodzi jakieś 2500 kcal plus BCAA/białko/Recoplus ( w zależności od dnia), izotonik, żele, słodycze. Przy takim trybie, nie będę was oszukiwać, nie wszystko zaspokajam zdrowym żarciem. Potrafię po kolacji zjeść 2 bezglutenowe pączki z Putki (mogłabym zostać ich twarzą), wielki kawał marcepana, gorzką czekoladę, pomóc Bartkowi w jedzeniu lodów, na koniec to wszystko zapić zdrową zieloną herbatą i rano wstać gotowa na nowy dzień wyzwań 🙂 I żeby taki dzień zdarzał się raz w tygodniu… Trochę przytyłam, powalczę z tym w Australii, na dzień dzisiejszy cieszę się szybką regeneracją, która w dużej mierze wynika z mojego odżywiania.

Mental

Biegacz patrząc na mój plan złapie się za głowę i krzyknie: „ile tego jest?!” No dużo. Dla mnie dużo i większości biegaczy pewnie też, ale triathlonista (nawet amator) spojrzy już trochę inaczej na taki plan. Pytacie mnie, jak ja to robię? Triathlon jest czasochłonny, pogodzenie tego z życiem osobistym i pracą jest bardzo trudne, ale do zrobienia. Trzeba tylko zdawać sobie sprawę, że sami kreujemy własne życie. Pytanie, czy chcemy i jesteśmy gotowi? Dopasowanie planu do trybu życia, dobra organizacja, determinacja, na pewno będą pomocne. Skupienie się na własnych możliwościach i mocnych stronach, a nie ograniczeniach, czy tym co mają inni też powinno pomóc w osiągnięciu celu. Najważniejsze to nie bać się działać i działać po swojemu. Jak ktoś bardzo czegoś chce, to i do Igrzysk Zimowych przygotuje się na Jamajce. Obciążenia w triathlonie znosi się też zupełnie inaczej niż np. w bieganiu. Tyle godzin biegania z dużym prawdopodobieństwem przypłaciłabym pewnie kontuzją, w triathlonie pracują różne partie mięśniowe, nie obciążamy ciągle tych samych mięśni. Stąd czasem coś mnie boli, ale raczej całe ciało ze zmęczenia, a nie pojedynczy element, za co póki co jestem ogromnie wdzięczna i wierzę, że w dobrym zdrowiu wytrwam do startu.

Jak każdy i ja mam swoje limity. Bywa, że mam gorsze chwile. Nie jestem maszyną. Czasem zmęczona zastanawiam się jak inni sobie z tym wszystkim radzą? Czy nie jestem za słaba na triathlon? Wątpliwości rozwiewa satysfakcja, która towarzyszy mi gdy zasypiam, podekscytowanie po dobrze wykonanym treningu, ciekawość co przyniesie kolejny. Mam to szczęście, że sport jest moją ogromną pasją i uwielbiam to, co robię oraz małe nieszczęście, że zawzięta i uparta jak osioł jestem i nie lubię odpuszczać. Jak już czegoś się podejmuję chcę mieć pewność, że daję z siebie wszystko by to osiągnąć. Dodatkowo napędza mnie świadomość, że to co robię, nie jest na wyciągnięcie ręki. Radości na finiszu nie kupisz, nie dostaniesz w prezencie, nie wykreujesz jak zdjęć na insta. Musisz sobie zapracować na ten finisz, a im więcej pracy musisz włożyć by osiągnąć cel, tym bardziej go szanujesz. To jest wspaniale i niepowtarzalne. Niewielu jest w stanie pokonać tę drogę, a ja mam to szczęście, że mogę nią iść, wiec nie marudzę tylko idę krok za krokiem i cieszę się z możliwości jakie daje mi życie, z warunków jakie sobie tworzę i pasji, która we mnie jest. Jestem wdzięczna.

W Polsce czeka na mnie ostatnich kilka treningów i dalej intensywny 20 dniowy okres treningowy w Australii. Niestety jak to w życiu bywa, nie wszystko układa się po naszej myśli i do naszej podróży marzeń wdarła się łyżka dziegciu, ale o tym pewnie więcej napisze już Bartek. Ja muszę ruszać na basen.

Share: