Siedzę w samolocie, jestem w drodze do Nowej Zelandii, gdzie czeka mnie długo wyczekiwany debiut w 1/2 Ironman w Taupo. Lecę, i w końcu znalazłam chwilę by zacząć opisywać swoje przygody w Australii. Po ponad 20 dniach! Co to był za intensywny czas! Żeby było inaczej i nie wszystko na raz, zaczniemy od końca – od mojego startu w Gold Coast Duathlon.

Gold Coast Triathlon, bo tak pierwotnie nazywały się zawody, które miały być rozegrane na dystansie sprintu (750m pływania, 20 km na rowerze, 5 km biegu), 25 lutego. Miały być moim pierwszym ważnym testem po prawie 100 dniach treningów, w tym ponad dwóch tygodniach intensywnych przygotowań tu na miejscu w Gold Coast. Pewnie nie wszyscy wiedzą, że planowałam pod koniec pobytu tu wystartować. Nie chwaliłam się tymi planami jakoś specjalnie. Łukasz Kalaszczyński zachęcał, że taki start może być dobrym przetarciem przed docelową połówką, a ja – nie musiałam szukać dodatkowych powodów by móc na swojej mapie osiągnięć odznaczyć kolejny kraj, w którym wzięłam udział w zawodach – Australia! Taka szansa nie zdarza się codzienne.

Zbieram myśli i zastanawiam się od czego zacząć. Wystartować miałam mocno, ale na luzie, o nic nie walczyłam w tych zawodach, nie był to mój docelowy dystans, a jednak stres towarzyszył mi od samego początku.

Pierwsza sprawa – pogoda. Potrafi naprawdę nieźle zaskoczyć w Australii. Moc australijskiego słońca jest nie do pisania. Gdy już dostosowałam swój styl funkcjonowania do panujących tu upałów, Kangurolandia postanowiła dać się poznać od gorszej strony niż palące słońce – burze, cyklony, porywiste wiatry. Z żalem spoglądaliśmy ostatniego tygodnia naszego pobytu w niebo i wielką nadzieją w prognozy pogody. Środa – piątek kompletnie bez nadziei. Jak ktoś śledzi moje instastory mógł się przekonać jak potrafi zacząć padać i wtedy nie ma mocnych – podczas burzy obiekty sportowe (basen, bieżnia) są zamykane. Na szczęście w sobotę zaczęło robić się lepiej, a w niedzielę akurat na start wyszło piękne, palące, australijskie słońce! Dla mnie bomba! Wolę upały niż jazdę na rowerze w deszczu 🙂

W sobotę odebrałam pakiet, upewniłam się, że mogę wystartować na rowerze czasowym, przeszliśmy się z Bartkiem po expo, które liczyło całe 5 stoisk, stres zamieniłam na lekkie podniecenie czekającym wyzwaniem i tyle. Resztę dnia spędziłam odpoczywając i przygotowując sprzęt.

Wieczór przed startem staram się nie zaglądać do sieci, to taka moja tradycja, by zasypiać z w miarę lekką głową. Prowadząc bloga nigdy nie wiesz jaki komentarz na ciebie czeka, a to komuś się nie spodoba, że wsiadłaś na rower bez kasku w strefie i zacznie grozić mózgiem na ścianie, a to ktoś postanowi wyzwać od anorektyczek. Choć uodparniam się na tego typu akcje, noc przed startem wolę mieć absolutnie wolną głowę od wszelkich negatywnych emocji, więc się wylogowuję z sieci. Tak zrobiłam i tym razem i być może to był błąd, bo gdy ja spokojnie układałam się do snu, na moją skrzynkę wpadł mail z informacją, że pływanie jest odwołane z powodu złego stanu wody w zatoce (wynik kilkudniowych burz, które zniosły do zatoki syf z miasta).

Rano niczego nieświadoma udałam się na start. Wprowadziłam rower do strefy zmian i zaczęłam rozkminiać taktykę; tu zostawię ręczniczek i buciki, tędy wbiegnę z wody, tamtędy z rowerem, tu toaleta, teraz włączę zegarek, a tu schowam żel… Dziwił mnie fakt, że nikt nie zostawia numerka startowego i butów do biegania, więc pytam dziewczynę obok, czy dobrze rozumiem wszystko, a ona na to, że nie ma pływania!

Cieszyć się, czy nie cieszyć? Z jednej strony, bez pływania jest łatwiej, ale co to za triathlon bez pływania? Duathlon? Po co mi duathlon?

Informację przyjęłam na spokojnie, ale nie byłam szczęśliwa – cóż, nie na wszystko mamy wpływ. Upewniłam się jeszcze w help desku jak to jest z tym bieganiem, pływaniem, skąd start i czy godziny się nie zmieniają. Głupia nigdzie nie upewniłam się co do pierwszego biegu i nie wiem dlaczego cały czas byłam przekonana, że czeka mnie 5 km biegu, następnie 20 na rowerze i na końcu znowu 5 km biegu.

Start mojej grupy wiekowej był przewidziany na 9:06. Za mną już tylko drużyny i duety, a przede mną jakieś 2 tysiące osób.

Kręciliśmy się przy starcie już dobrą godzinę przed. Temperatura dochodziła do 30 stopni, nie specjalnie chciałam dodatkowo się rozgrzewać. Zrobiłam kilka wymachów, lekki trucht, oblałam się wodą i siedziałam pod drzewem przekonana, że mam do startu jakieś 30 minut. Wypatruję usilnie kobiet z mojej kategorii – z J na łydce, (swoją drogą, ja jako Grażyna przykleiłam sobie literkę oznaczającą grupę na ramię) aż tu słyszę: „Females 25-29 get ready… „No to ruszyłam na linię. Na trasę wypuszczano po dwie osoby, teoretycznie miały być sprawdzane kolory czepków, ale nikt nawet nie spojrzał na mnie, ledwo zdążyłam pomachać Bartkowi, pchnięcie w plecy i już jestem na trasie!

Bieg był rozgrywany na 2,5 km pętli. Tłumy ludzi, słońce, kibice, jedni zaczynają, inni kończą, są też wózki, a na drugim pasie rowery, jedyne czego nie widzę to kobiet z J na łydce. Ruszyłam odważnie, jak Kalach zalecił, spoglądam na zegarek w szoku lekkim po 500m mam tempo 3:43! Ja tak ruszyłam? Pozytywny początek, kilometr minął raz dwa, staram się łapać wodę, bo jest naprawdę gorąco i ostatnie czego pragnę to odwodnienie. Łyk wody…. uuu ta ich obrzydliwa kranówa, do której do ostatniej chwili się nie przyzwyczaiłam – daję słowo – identycznie smakuje woda na basenie.

Biegnę dalej, staram się trzymać w okolicach 3:50, jest ciężko, ale bez przesady, wydaje mi się, że to był dzień na życiówkę na 5 km. Drugi kilometr minął równie szybko, nie chcę przyspieszać, bo nastawiam się na najgorsze – drugą pętle, a później muszę mieć jeszcze siłę posadzić swój tyłek na rower. Pierwsza pętla się kończy, mam trzy wyjścia: w lewo bieg na drugą, prosto do strefy, a w prawą na metę. Biegnę na druga pętle, ale zaczynam mieć wątpliwości gdy widzę, że większość osób skręca do strefy. Próbuję coś dopytać, wyhaczyć wzrokiem J na łydce, nie wiem czy biec na drugą… stać, czy do strefy… w końcu widzę dziewczynę z mojej kategorii, która wbiega do strefy, dodatkowo starsza pani utwierdza mnie w przekonaniu, że zamiast pływania jest jedna pętla, a nie dwie. Szukam roweru, zła na siebie za te gapiostwo strasznie! Nie sprawdzić takiej rzeczy! Naprawdę nie popisałam się. No trudno, kosztowało mnie to może z pół minuty, świat się nie kończy, a nauczka na przyszłość jest. Sprawdź milion razy! Nie licz na intuicję, czy trzymanie się innych zawodników, sama masz wszystko ogarniać Gorlo!!!

Czas biegu – 8:55

Pora na rower. Biegnę przez strefę, która przypomina poligon wojskowy, część rowerów leży, każdy biega w inną stronę, na środku ktoś zmienia buty, inny niespiesznie je żel… Mam swoją maszynę, zmieniam buty, zakładam kask, łapię pospiesznie Siwkę z lewej strony (a ustawiłam pedał na prawą) i przeciskam się na trasę. Zahaczam po drodze ze dwie osoby, w końcu wychodzę z tego burdelu… a przede mną kolejny. Mój start to także początek drugiej pętli, część jedzie rozpędzona, część stoi i czeka.. chyba na zielone światło… jestem w takim szoku, że nawet nie mam siły się denerwować. Jest! Ruszyłam!

Rozpędzam się, kładę na lemondce i cisnę. Lubię ten moment. Zaczynam uspokajać oddech, tyłek wygodnie siedzi, zaraz coś przekąszę – bajka. Chwila chwila, 34 km/h i tak ciężko? No nie mówcie, że nic się nie poprawiłam na tym rowerze?! Cisnę jak oszalała, a mimo to pierwsze 5 km prędkość dochodzi max do 36 km/h, dojeżdżam do nawrotki i oczom nie wierzę – korek! Przejście przez agrafkę to kolejne kilkanaście sekund, ale za to w drugą stronę… miłe zaskoczenie! Jedziemy z wiatrem 🙂 39-40 km/h, zero strachu, biorę prawą wszystkich jak leci (na całej trasie ze 3 rowery mnie wyprzedziły – w tym dwie z mojej kategorii).

Trasa jest prosta, praktycznie płaska, asfalt idealny, ruch spory, ale mimo to można było naprawdę nieźle się rozpędzić. Najgorsze były nawrotki, niestety w momencie gdy ja wystartowałam były na trasie już wszystkie grupy wiekowe, wiec robiło się strasznie tłoczno i nie było szansy na szybkie nawracanie. Kolejne 5 km pod wiatr i ostatnie z wiatrem – jadę na całość! Koniec! Te 20 km minęło jak pstryknięcie palcami, nawet nie pamiętam, czy mnie noga zapiekła. Wiem, że się starałam, wypiłam cały bidon i nie sądzę bym mogła jechać jeszcze szybciej w tych warunkach. Bardzo dużo czasu straciłam wychodząc ze strefy, a później na nawrotkach, poza tym na trasie, raczej się nie oszczędzałam. Jechałam średnio 35 pod wiatr i 40 z wiatrem, ale na tak krótkiej trasie 3-4 zatrzymania, w tym dwa do zera mocno wpłynęły na wynik końcowy. Z którego i tak jestem mega zadowolona.

Czas roweru – 33:43 

Wbiegam do strefy by zostawić rower. Odstawianie roweru to mój jeden ze słabszych punktów, jeszcze nie opanowałam szybkiego biegu i prowadzenia machiny, więc muszę to robić albo powoli, albo co chwilę zjeżdżam z kursu. Przebiegam cały rząd i nie znalazłam swojego miejsca, wracam i miejsce po miejscu próbuję sobie przypomnieć gdzie to ja stałam… O jest! Zmiana – prawie 2 minuty (minutę dłużej od powiedzmy przyzwoitej średniej).

Kolej na ostatni etap, ten najlepszy, nie? 5 km biegu. A tu klops. Wybiegając na trasę czuję się nie swojo, mam  spięte plecy, ciężko mi wziąć głęboki oddech i pracować rękoma. Jest naprawdę ciężko, robię co mogę, ale ledwo po 4:30 biegnę. Męczy mnie ten bieg strasznie, każde odchylenie do przodu lub w tył sprawia, że praktycznie mnie paraliżuje i staję w miejscu. Ciężko mi ogarnąć co to może być, może przepona, może plecy? Miałam ostatnio problem z odcinkiem piersiowym, ale bez pływania nie powinny dokuczać? Może spinam się ze stresu? No nic, nie staram się nawet jakoś specjalnie walczyć. Biegnę tak by czuć się dobrze i liczę, że 5 km szybko się skończy. Na trasie czekała mnie jednak jeszcze jedna niespodzianka. Zachłannie łapiąc dwa kubki z wodą na 4tym kilometrze zachłysnęłam się tak niefortunnie, że musiałam stanąć na poboczu i odkrztusić wszystko co wypiłam, a dopiero później ruszyć znowu. Zdołowało mnie to już kompletnie. Co za wyścig – jak jakaś łamaga zachowuję się od początku do końca.

Ostatecznie na metę wbiegam po 21:05, ale na moje oko brakowało około 200m.

Całkowity czas wyścigu to 1:07:02. 

Wbiegając na metę wiem, że się nie popisałam. Popełniłam milion błędów i zachowałam się jak kompletny nowicjusz (w sumie to nim jestem!). Nie jestem z siebie dumna, ciężko mi było odnaleźć w pierwszych chwilach pozytywny aspekt mojego wyścigu. Za metą dostałam kubek z izotonikiem, leżały jakieś resztki owoców i tyle. Zero gratulacji, czy medali. Ba! Nawet nie było opcji zakupu nic z logo imprezy, a jakby nie patrzeć impreza spod parasola Ironman, premiowana w Mistrzostwach Age Group Australii, Mistrzostwa paratriathlonistów… muszę przyznać, że byłam zaskoczona. Nie czułam specjalnie atmosfery świętowania, do tego to był duathlon, a nie triathlon… jakoś tak dziwnie to wszystko wyszło. 30 minut później mogłam już odebrać rower i wrócić do domu.

W międzyczasie trochę ochłonęłam i zaczęłam dostrzegać jasną stronę wyścigu. Ten start wiele mnie nauczył. Mam sporo do poprawy w moim zorganizowaniu, planowaniu zmian i logistyki. Treningowo, nie mogłam się sprawdzić tak w 100%, ale pierwsze kilometry biegu i prędkości jakie już potrafię rozwijać na rowerze oraz większa świadomość swojej jazdy, dają mi duże nadzieje, że jestem gotowa na czekające mnie wyzwanie w Taupo i jak tylko szczęście dopisze oraz zimna głowa w strefach, zapowiada się naprawdę dobry wyścig. Mam nadzieję, że już taki z medalami i całą tą tri otoczką. Trzymajcie kciuki!

Share: