trening

Podsumowanie miesiąca. Sierpień 2021

Jak powiedziałam w lipcu, tak starałam się trzymać cały sierpień. Tygodnie lecą nieubłaganie, a ja trenuję jak mogę, by 17 października pewnie stanąć na starcie maratonu w Amsterdamie. Za mną kolejny miesiąc – sierpień – można powiedzieć, pierwszy cały miesiąc porządnej pracy maratońskiej. Na liczniku ponad 402 kilometry, dwie trzydziestki i start w półmaratonie w Helsinkach.

Bardzo powoli rozkręcałam się ze swoim treningiem. Właściwie dopiero od niedawna mogę powiedzieć, że coś zaskoczyło i biegam na podobnych intensywnościach jak na początku roku. Czemu to tyle zajęło? Może to już wiek, może zmęczenie trzecimi  już pod rząd przygotowaniami do maratonu (wrzesień 2020 Maraton Warszawski, kwiecień 2021 niedoszły Maraton w Dębnie), może głowa? Co by to nie było, na dłuższą metę, to jest fajne w bieganiu – ta nieprzewidywalność i niepewność.  

Miesiąc zaczęłam solidnie. 30 km na dzień dobry, całość po 4:30 min/km. Fajny, mocny trening, moja twarz długo pamietała brak kremu z filtrem na tym treningu. 

Kolejny tydzień zaczęliśmy od krótkiego wypadu do Hotelu Bonifacio, gdzie chcieliśmy trochę odpocząć, pobiegać na innych ścieżkach, spędzić czas trochę bardziej urlopowo. W związku ze zmianą otoczenia, we wtorek wpadła zabawa biegowa zamiast podbiegów, a w środę drugi zakres. Nogi były dość ciężkie, teren delikatnie pagórkowaty, nie ułatwiał, ale to idealny teren by zrobić fajną formę na maraton. Po powrocie do Warszawy – rozbieganie, dalej 3×3 km , rozbieganie i trzydziestka na deser. Niby nic nadzwyczajnego nie zrobiłam, ale cały tydzień dość mocno odczułam. Ponad 100 km i jakby nie patrzeć kolejny tydzień mocnej roboty, co w moim przypadku oznacza jedno – kolejny tydzień lekko zmniejszam objętość. 

I tak zaczęłam od podbiegów – wyjątkowo nie przy S8, tylko na Agrykoli. O rety, męczyłam okropnie, Agrykola to jednak Agrykola 😀 Do tego cały trening chwilę przed burzą, ooo nie powiem by mnie ten trening podbudował, ale słowo się rzekło i po prostu staram się iść do przodu. Dalej dwa dni spokojne, by w piątek przycisnąć. W planach było 12 km 4:10-4:00 , niestety od początku szło marnie. Zrobiłam kilometr w 4:08 i samopoczucie jak na finiszu. Podzieliłam na 6+2×2 km , ale biorąc pod uwagę, że przez 6 km nie byłam w stanie utrzymać tempa, którym chce biec maraton, nie byłam po tym treningu zbyt zadowolona. Do tego już w kolejną sobotę miałam zamiar pobiec półmaratony Helsinkach przy okazji Bartka maratonu, poważnie zastanawiałam się czy jednak nie zostać. Wiecie… bilety, koszty, tu dziecko trzeba zostawić na 3 dni, serio zastanawiałam się czy to jest tego wszystkiego warte. W końcu jednak zdecydowałam się jechać i myślę, że nam wszystkim na dobre wyszło 🙂 

W sobotę nieplanowany dzień wolny wypadł. A w niedzielę 25 km biorąc pod uwagę plany startowe, nie było sensu dojeżdżać się 30. Przebiegłam ponad 80 km w tygodniu, trochę zluzowałam z treningami, nie wszystko wyszło zgodnie z planem, ale na pewno do przodu.

Kolejny tydzień, to już mocne luzowanie przedstartowe. Nic ciekawego. 3x1600m na odmulenie, trening na którym w końcu coś ruszyło do przodu bez mocnego spinania biegałam poniżej 3:50 na przerwie 90s, a poza tym same krótkie rozbiegania. Stając na starcie w Helsinkach nogę miałam lekką jak nigdy. Tapering nie jest moją mocną stroną, zawsze coś na ostatnią chwilę musze dorzucić, podkręcić, bo przecież ciągle jest za mało, za wolno… no cóż, a tydzień przed startem nie ma już co się czarować, tylko odpocząć trzeba i nastawić pozytywnie. 

O samym starcie mogliście już poczytać tu (link). Myślę, że sam wynik 1:26:08 niewiele mówi o mojej dyspozycji tego dnia i formie. Trasa była bardzo trudna i mocno przeciągnięta, nie chcę gdybać ile bym pobiegła w lepszych warunkach, ale dla mnie wystarczająca mocno by wierzyć, że cały czas mam szansę przygotować się na pokonanie maratonu podobnym tempem. Całe szczęście nie czułam tego startu praktycznie już na drugi dzień i właściwie kontynuowałam treningi jak po mocnym ciągłym. Szczególnie, że przez ostatnie dwa tygodnie solidnie się naodpoczywałam. 

We wtorek zrobiłam podbiegi na swojej ulubionej trasie, razem z Brylantem. Wymienialiśmy się prowadzeniem co odcinek i chyba oboje mamy problem z bieganiem na plecach, bo jak ja prowadziłam Paweł odstawał, a jak On prowadził to ja zostawałam w tyle, a wszystkie odcinki w sumie zrobiliśmy tym samym tempem 😀 Po tym treningu zostało się spakować, pożegnać z kotami i ruszyć na nasz biegowy urlop. Po nocnej podróży (całkiem nieźle nam wszystkim poszło – ja i Nina prawie całą drogę przespałyśmy, a Bartek dzielnie prowadził), dotarliśmy do Kuhtai, miejscowości położonej w Austriackich Alpach na wysokości 2020 m n.p.m. Zaplanowaliśmy tu 3 dni, by sprawdzić nowe biegowe miejsce. Ehhh generalnie bardzo klimatyczna miejscowość, mało ludzi o tej porze roku, bajeczne widoki, krowy na drogach, super warunki w apartamentach, ale… cholernie ciężkie warunki do biegania. Pogoda jest nieprzewidywalna i to maksymalnie. Codziennie bardzo zimno, wietrznie, do tego by dobiec do jako takiej płaskiej pętli, zawsze trzeba pokonać solidny podbieg. Na tej wysokości podczas pierwszych dni pobytu, było to koszmarne przeżycie. Do tego Nina nam się pochorowała, praktycznie w ogóle nie spała w nocy. Cóż… nie zaczęliśmy wesoło naszych wakacji. Treningowo – wychodziłam na rozbiegania i trzymałam się pierwszej strefy. Raz na bieżni biegałam 6 km lekko przyspieszając (do 4:30) i ostatniego dnia przebieżki, które wychodziły po 23-22s (w Warszawie 16-18s). Nie mam nic do Kuhtai, ale cieszyłam się, gdy opuszczaliśmy tę miejscowość – przed nami wizja 2 tygodni w St. Moritz. 

Nina niestety cały czas nie czuła się najlepiej, praktycznie nie spała, już nawet przeglądałam loty z Bergamo do Warszawy, bo nie wiedziałam co się dzieje. Aż po dramatycznej nocy z soboty na niedzielę, gdy w poniedziałek już miałam zaplanowany (w głowie) lot do Polski – Nina zaakceptowała zmianę otoczenia. Niedzielnego longa odpuściłam po 8 km, byłam kompletnie rozwalona fizycznie i psychicznie. Pierwszy tydzień w górach przebiegał spokojnie treningowo, ale poza tym… przechodziliśmy prawdziwy koszmar. Nie wiem czy przespaliśmy łącznie 8 godzin.

Ostatnie dwa dni miesiąca zacisnęłam zęby, wyspałam się i pojechałam na stadion w Chiavennie by w końcu zrobić jakiś porządny trening. Wyszło 3×5 + 2 km ; miały być cztery piątki, ale na ostatniej już tak męczyłam, że nie chciałam przesadzić. Kolejne dni już dużo lepiej się układały, złapaliśmy jakiś taki wspólny rodzinny rytm i wszystko dużo łatwiej wychodzi. 

Jak patrzę na swoje podsumowanie, to takie w kratkę to moje trenowanie, ale w ogólnym rozrachunku myślę, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Myślę, że większość z nas to dobrze zna i po prostu nie zawsze da się dopasować wszystkie treningi do reszty życia, ale trzeba biegać i wierzyć, że wszystko zmierza w dobrą stronę 🙂 Najważniejsze, że nic mi nie dokucza, a trening dopiero się rozkręca. We wrześniu jest czas na najważniejszą pracę do maratonu, później trochę luzowania i forma ma być 17 października. Wierzę, że tak będzie 🙂 

Share: