Trochę się zeszło z podsumowaniem, ale bez niego nie ruszymy dalej, więc do dzieła! Bez podsumowania lutego nie ma też pełnego obrazu moich przygotowań do Taupo, a jak wrócicie do grudnia , przejdziecie przez styczeń, a zakończycie na dzisiejszym wpisie, macie opisaną (skrótowo) całą drogę do Taupo.
Celowo nie robiłam podsumowania przed startem, ani chwilę po. Na chłodno, gdy już wiecie jak poszło. Z czym miałam największe problemy, a z czego mogę być dumna, czas spojrzeć na ostatni miesiąc przygotowań i odpowiedź sobie na pytanie, co w tych przygotowaniach było najważniejsze?
Początek miesiąca to odliczanie do wyjazdu. W głowie już świeciło słońce, a za oknem zupełnie odwrotnie, stąd biegi, które nie były zakładką robiłam na bieżni mechanicznej. Mówi się, że bieżnia jest nudna, ale jak się przetrwa ten okres, potrafi być niebezpiecznie uzależniająca. Ciężko później zmusić się do biegania w smogu, mrozie i przy uroczych widokach S8. Przyznaję, że na bieżni biegałam dużo szybciej (czasem szybciej niż Łukasz zalecał). Czułam się obiegana, w formie, lekka, zdrowa, ogólnie ogień.
Przed samym wyjazdem musiałam trochę wyluzować z pływaniem ze względu na napięty mięsień grzbietu. Na ostatnich zajęciach zrobiłam jedynie trochę techniki i rozciągania na małym basenie. Ogólnie słabo to wyglądało. Nie mogłam obejrzeć się przez lewe ramię, czy samodzielnie wysiąść z samochodu, ale paniki nie dało się zauważyć na mojej twarzy. Michał też był spokojny, kazał masować, rozciągnąć, rolować. Do samolotu wsiadałam już z luźniejszymi plecami. W tym miejscu muszę wystawić laurkę sztuce rolowania. Po rolowaniu odczuwam właściwie natychmiastową ulgę,. Rolka pomaga wykryć i rozbić bolące miejsca, które ciężko jest wyczuć podczas masażu, czy rozciągania. Rewelacja – której zapomniałam zapakować do Australii!
Na trenażerze jeździłam do 90 minut. Ja martwiłam się, że trochę za mało, a Łukasz uspokajał, że wszystko w swoim czasie. W końcu przede mną obóz w Australii, a same przygotowania do Taupo to dopiero początek sezonu, mocny, ale początek. Gdy brakowało mi woli walki i entuzjazmu, oglądałam filmiki z Mistrzostw Świata Ironman, relacje z zawodów, wywiady z czołówką światową, bardzo mnie nakręcają.
OBÓZ W AUSTRALII
W końcu przyszedł czas wyjazdu. Wymarzony 3 tygodniowy obóz w Gold Coast w Australii, a następnie start w Taupo w Nowej Zelandii. Wcześniej jednak 2 dni wyjęte z planu treningowego. Wylot w piątek o 7.00, a przylot w sobotę o północy czasu lokalnego. Jak wiecie (albo i nie), nasza podróż nieco się skomplikowała. Bartek ze względu na problemy z wizą musiał zostać w Hong Kongu, a ja poleciałam do Australii sama. Razem ze mną poleciały walizki z ubraniami, a z Bartkiem został mój rower. Podczas rezerwacji lotów ktoś namieszał z bagażami i zamiast limitu po 40 kg plus rower mieliśmy 2x 40 kg w tym rower, a sam rower ważył 30+. Stąd musieliśmy podjąć decyzję, czy wolę w Australii spędzić kilka dni z samym rowerem, czy z ciuchami, butami do biegania etc.
Nasz obóz nie zaczął się idealnie, ale pierwszego dnia byłam jeszcze pełna nadziei i optymistycznie podchodziłam do sytuacji. Poszłam biegać zaraz po dotarciu do apartamentu. Wyobraźcie sobie, nagle z -5 stopni robi się +30. To był szok, ale spokojne rozbieganie, to spokojne rozbieganie i nie specjalnie mnie interesowało tempo. W kolejnych dniach zaczęłam doceniać jet lag i pobudki po 4 rano, bo o 7 było już ponad 30 stopni! A słońca w Australii nie da się do czegokolwiek porównać, serio w Egipcie mnie tak nie smaliło, a Nowa Zelandia i dziura ozonowa to pikuś przy Gold Coast.
BIEGANIE
Zaczynam od biegania, bo tak zaczęłam swój pobyt w Australii. Przyznaję, że upały w pierwszych dniach zaskoczyły mnie. Temperatura przekraczała 35 stopni w ciągu dnia, a rano była niewiele niższa. Pierwszy akcent 6 OWB1 + 4 OWB2 + przebieżki – zapamiętam do końca życia. 4 km przy średnim tętnie 175, pobiegłam w tempie 4:40! To 40 sekund wolniej niż w Polsce! Przebieżek nawet nie zaczynałam. Zagotowałam się, zdjęłam buty i wbiegłam do wody, spędziłam tam ze 30 minut, po czym bosa wracałam 5 km do apartamentu. Dobrze, że Bartka nie było i tego dnia nigdzie się nie spieszyłam. W kolejnych dniach zaczęłam przyzwyczajać się do temperatury, a tętno spadało jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mimo wszystko biegałam na mniejszych prędkościach. W lutym przebiegłam 130 km według Polar Flow, ale łącznie z bieżnią i treningami, które ostatnio zegarek mi wywala, pewnie koło 160. Nie jest to imponująca liczba, ale trzeba wspomnieć, że z tygodnia na tydzień obciążenia się zmniejszały, więc to nie jest tak, że drastycznie mniej zaczęłam biegać ze względu na pogodę. Treningów odpuściłam/skróciłam może ze dwa.
Warunki: O pogodzie już pisałam trochę – przede wszystkim było gorąco, ale po kilku dniach przestało na mnie robić wrażenie. Nieprzypadkowo wybraliśmy to miejsce – wolę trenować i odpoczywać w ciepłych miejscach. RPA jak nic mi odpowiada. Biegałam głównie wczesnym rankiem 5-7 rano, gdy miałam zakładki, bieg wypadał ciut później i wtedy faktycznie cierpiałam. Nawierzchnia i miejsca – bardzo różnie. Rozbiegania robiłam wzdłuż plaży (dobrych kilkanaście kilometrów można biec i biec, są nawet zmierzone odcinki co 50 m przez 6 km! Idealne na płaski ciągły (to tu zagotowałam się na pierwszym akcencie), zakładki po torze lub bieżni tartanowej, a poza tym w parkach (ale bardzo krótko i lekko, kangury nie lubią pośpiechu). Najgorszy był moment gdy przyszło załamanie pogody, wiatr, burze, deszcze, trwało to 3 dni.
PŁYWANIE
Pierwszy mój trening na basenie skończył się po 30 minutach. Poszłam pływać o 13:00. Jaki to był błąd. Czułam palący się czepek na mojej głowie, a krzyż na plecach z tego treningu noszę do tej pory. Dodam jeszcze, że ten trening wykonałam tego samego dnia co te nieszczęsne 4 km OWB2. Do tego zaraz po wyjściu dostałam informacje od Bartka, że nie dostał jeszcze wizy i właściwie nie wiadomo, kiedy uda się ją zdobyć. To był dzień, gdy kompletnie się rozsypałam. Treningi nie idą, roweru brak, Bartek w Hong Kongu, ja bez auta w Australii (gdzie poruszanie się o własnych nogach lub komunikacją w tych upałach nie jest najłatwiejszą rzeczą). Wróciłam do hotelu, napisałam maila do Kalacha, że zawieszam przygotowania, a do Bartka, że wracam do Polski. Całe szczęście trwało to wszystko pół dnia.
We wtorek wyszłam pobiegać, zrezygnowałam jedynie z pływania za cenę zwiedzania. W drodze na Surfers Paradise dostałam informację od Bartka, że dostał wizę… od tej pory wszystko zaczęło się jakoś układać. Dwa stracone dni na basenie szybko odpracowałam swoją nadgorliwością i z tego co rozpisał Michał nie zrobiłam tylko jednego treningu (ale w zamian miałam open water, więc aż tak dużej straty nie było), a dwa skróciłam ze względu na zbliżającą się burzę i w związku z nią zamykany natychmiastowo basen.
W lutym przepłynęłam +/- 30 km. W pływaniu czułam się najpewniej przed startem. Najmniej spindoliłam w treningach jakby nie patrzeć 🙂
Warunki: pływałam na odkrytym basenie olimpijskim. Syf straszny, pełno ludzi bez czepków (co mnie obrzydza strasznie, ale taki sport wybrałam i to znoszę) i duże uzależnienie od pogody. Poza tym rewelacja. Jako member właściwie zawsze miałam tor dla siebie. Czasem ktoś wchodził na mój tor, ale gdy widział jak radzę sobie pływając lewą stroną od razu uciekał. Z perspektywy czasu bardzo tęsknie za tym basenem. Przyzwyczaiłam się do niego i to wspaniałe uczucie gdy wychodzisz z wody i dalej jest ciepło!
ROWER
Bartek dotarł do Australii 14go lutego w środku nocy. Taka walentynkowa niespodzianka. Tyle to trwało, że jak już dojechał nie miałam siły się złościć. No i rower – rower dotarł razem z Bartkiem. Od razu wzięliśmy się za składanie (uroki jet lagu) i o 5:30 mogłam wyjechać na swój pierwszy trening po 5 dniach przerwy. Pierwszy na zewnątrz na nowym rowerze i w nowym miejscu. Za dużo nowości w tym wszystkim, ale od kilku dni kierowałam się jedną zasadą: na spokojnie, bez nerwów, jakoś to będzie. Pierwszy trening nie był udany, nie dość, że postanowiłam jechac przez centrum miasta, to po 15 km obluzowało się siodło i obniżyło się do samego końca, a ja bez narzędzi! Gdy w końcu udało się wrócić do hotelu, temperatura i ruch drogowy odebrały mi chęci na kontynuowanie treningu. Myślę, że psychicznie jeszcze kilka dni byłam podminowana po tym całym złym początku.
Z dnia na dzień jeździło się coraz lepiej. Przyzwyczaiłam się do pogody. Nauczyłam się żonglować treningami tak, by słońce było jak najmniej męczące. Poznałam trasy rowerowe, po których warto jeździć. Kilka razy miałam okazję dołączyć do lokalnych kolarzy, co mnie psychicznie budowało. Pokochałam jazdę na torze – dwukilometrowej pętli asfaltowej dostępnej tylko dla rowerów i ewentualnie biegaczy oraz kangurów, które o 6:00 rano pojawiały się tam stadami i za nic miały sobie pędzące rowery. Zaczęło robić się fajnie, tylko czemu tak krótko?!
Na rowerze spędziłam 20 godzin. Mój najdłuższy trening wyniósł 71 km. Miało być 90, ale tyle przygód co zaliczyłam podczas tej jazdy nie zaliczyłam przez wszystkie godziny wyjeżdżone na rowerze. Poza przymusową przerwą, niewiele nadrobiłam w późniejszym czasie. Jeżdżę może i coraz lepiej, ale nie czuję się dobrze na czasówce, w ruchu ulicznym. To nie moja bajka. Na torze, trenażerze, czy zawodach nie ma problemu, po ulicach ok mogę jeździć, ale nie za szybko, do tego światła zakręty i kierowcy, którzy na całym świecie mają problem z rozglądaniem się dalej niż 10 m w przednią szybę (szczególnie baby!). Pod tym względem moimi guru są Lionel Sanders czy Michał Podsiadłowski – trening najlepiej mi idzie na trenażerze i jak pokazują zawody, nie jest to znowu takie złe podejście.
Warunki: Dobre, ale dalekie od idealnych. Z plusów: Dobry asfalt i mnóstwo kolarzy (więcej niż pływaków czy biegaczy). Pogoda o poranku znośna, może trochę ciepło, ale bez wiatru. Z minusów: duży ruch na drogach i kapryśna pogoda. Jak już pada i wieje to na maksa. Nie ma pół środków. Ostatnie dwa treningi zrobiłam na spinningu ze względu na szalejący cyklon.
PODSUMOWANIE
Pobyt w Australii nawet z tym początkiem zaliczam do najpiękniejszych moich podróży i przeżyć, ale na treningach raczej się nie przemęczałam i czas na Gold Coast ciężko uznać za dobrze przepracowany obóz treningowy. Do startu było coraz bliżej. Taupo zbliżało się ogromnymi krokami, a ja czułam się taka niegotowa. Było mi smutno, bo wiedziałam, że mogłam zrobić więcej, a dałam ciała i na ostatnią chwilę już nic nie poprawię. Mogę dać z siebie tyle, na ile jestem gotowa. Tylko tyle i aż tyle. Po drodze zaliczyłam jeszcze duathlon w Gold Coast, który poszedł mi fatalnie, o czym pisałam tu. Po doświadczeniach w Gold Coast (uczucie zaciskania na plecach i w klatce piersiowej) zdecydowałam się przy okazji na start w Taupo bez pulsometru i topu. Gdyby mój strój startowy pękł na szwie ( a jest na styk) mogłabym zyskać sławę w świecie tri na długie lata :). Może to miało sens? Bo w Taupo nie miałam żadnych problemów.
Ten miesiąc z pewnością udowodnił mi potęgę nastawienia. Gdybym zaczęła wariować po każdej przeszkodzie, którą po drodze napotkałam, nie wystartowałabym albo ukończyła zrezygnowana z wynikiem poniżej założeń. Na idealne warunki próżno czekać, trzeba brać sprawy w swoje ręce i wierzyć, że się uda.
Ostatniego dnia miesiąca wylecieliśmy do Nowej Zelandii, z Auckland samochodem do Taupo i tam już oczekiwanie na start. W pierwszej chwili sama Nowa Zelandia nie zrobiła na mnie ogromnego wrażenia. Im dalej się zapuścimy i więcej czasu tam jesteśmy zaczynamy doceniać uroki wyspy, jest piękna przyznaję. Jednak muszę szczerze dodać, że Islandia robi dużo większe wrażenie swoją naturą, a miasta i styl życia zdecydowanie mocniej przemawia do mnie Australia.
Co było dalej już wiecie. Start w Taupo należy do udanych. Wynik 5:04:50 i trzecie miejsce w kategorii oraz slot na Mistrzostwa Świata, a to wszystko w debiucie, nie ma wstydu. W swoim stylu dodałabym małe „ale”. Głośno się nie chwaliłam, ale chciałam złamać tam 5 godzin i wiem, że byłam gotowa nawet z tym średnio przepracowanym lutym na dużo lepszy wynik, niestety nie przewidziałam, że trasy i rowerowa i biegowa są aż tak pofałdowane i w takich warunkach jeszcze nie byłam gotowa na więcej. Sezon dopiero się zaczął, po chwili wolnego, wróciłam już do treningów i będę mogła sprawdzić na kolejnych startach, czy rzeczywiście stać mnie na więcej.