Podsumowanie miesiąca. Maj 2017
Biorąc się za podsumowanie miesiąca, sięgam pamięcią wstecz, szybka retrospekcja i co widzę? Bartka Wings i mój triathlon – esencja maja! Czas pełen emocji, zleciał błyskawicznie! A do tego w końcu w Polsce zrobiło się słonecznie. Czego chcieć więcej, czy można było coś zrobić inaczej?
Maj powitałam we Włoszech. Oczekiwanie na start Bartka umilałam bieganiem po Toskanii, o którym mogliście poczytać tu – KLIK. W Mediolanie wcale nie było gorzej. 2-6 maj to kawał pracy nad bieganiem. Do dziś wspominam i tęsknię za stadionem w Mediolanie, na który wybraliśmy się z Hubertem. Piękny stadion, głośna muzyka, na murawie impreza, rzęsisty deszcz i my na tartanie. W tym bieganiu było coś magicznego. Na większości treningów walczysz ze sobą, odhaczasz kolejne kilometry, jesteś mniej lub bardziej zajarany, biegasz i tyle. Raz na jakiś czas przychodzi tak zwany trening magiczny i warto na niego czekać. To on napędza, aż do swojego następcy lub zawodów. Pisałam kiedyś o czymś takim tu – KLIK.
W tym czasie odpuściłam z pływaniem i rowerem, po powrocie wiedziałam, że będę miała czas nad tym popracować. Dwa dni wolnego (Bartek wybiegał za mnie) i powrót do treningów tri w Polsce.
Jak widzicie 9 maja to cały zestaw 🙂 Miałam wolny dzień i dużo czasu na regenerację. Krótka zakładka (1 h trenażer + 6 km biegu), a na wieczór zajęcia z techniki pływania. Świetnie mi poszło. Prawdę pisząc czas do 27 maja upływał mi pod hasłem: debiut w Sierakowie. Wiedziałam, że nie jestem w 100% gotowa, ale kto jest na debiut?
Treningi pływackie lubię, poza momentem wstawania o świcie i wchodzenia do zimnej wody. Rower olewałam całą zimę, bo… jakoś nie składało się. A bieganie? Jest moją mocną stroną, ale mimo wszystko biegam niewiele i jeszcze nie minął rok od powrotu.
W maju w końcu złapałam flow na rower. Wyjeździłam najwięcej godzin w karierze! Co prawda dalej stanowi to całe nic, ale pozwalam tej miłości rozwijać się bez presji.
Do 22 maja trenowałam naprawdę mocno, och gdybym ja tak jeszcze ze dwa miesiące potrenowała! Czas się skończył, dobrze wiedziałam kiedy chcę debiutować, nie ma co płakać nad tym czego się nie zrobiło, tylko wyciągnąć wnioski na przyszłość!
O debiucie już nie będę się rozpisywać, bo mnie zbanujecie. Mogliście przeczytać, tu, tu i tu.
Gdy dobiegłam na metę czułam każdy centymetr swojego ciała. Bolało mnie wszystko, myślałam, że tydzień będę dochodziła do siebie. O dziwo rano wstałam jak nowonarodzona. Byłam zmęczona ogólnie, ale nie mięśniowo. Kolana trochę bolały po rowerze i kark – wszystko. Wtedy przeprosiłam się z triathlonem, może jednak góry są gorsze? Mimo wszystko zrobiłam dwa dni wolnego. W poniedziałek jedynie krótkie pływanie, a od wtorku zaczęłam dorzucać resztę. I koniec. Miesiąc się skończył!
Podsumowując: przebiegłam +170 km, na rowerze spędziłam 12 godzin, wypływałam 7h. Nie ma tego wiele, ale mam bardzo mocne treningi biegowe, stąd mimo wszystko udaje się iść do przodu. Mój przykład pokazuje, że da się biegać dychę w 39 minut przy 40 km tygodniowo, zwiększanie dystansu przesuwam o kolejny miesiąc.
W czerwcu czeka mnie już w tę sobotę start na 5 km, gdzie chcę powalczyć o nową życiówkę. W niedzielę 11 czerwca czeka mnie drugi triathlon! Debiut na dystansie olimpijskim! Staram się nie popuścić na myśl o 1500 m w wodzie i wbić sobie do głowy wolę walki z zaciśniętymi zębami, a nie byle do mety 😉 Trzymajcie kciuki, a kto w Warszawie, niech kibicuje, naprawdę triathlony bardzo fajnie się ogląda! 17 czerwca biegnę w swoim rodzinnym mieście, Suwalską ćwiartkę. Pobiegnę mocno, ale z treningu, więc nie spodziewajcie się życiówki!
Tyle ode mnie. Czekam na pytania, wnioski, uwagi 🙂