Podsumowanie miesiąca. Lipiec 2020
Kolejne podsumowanie, gdy mogę pochwalić się regularnym treningiem, ale żadnym startem. Robi się coraz ciężej. Tracę momentami motywację by dawać z siebie więcej i więcej gdy nie mam na oku konkretnego celu. A z drugiej strony, szkoda mi włożonej pracy by tak po prostu osiąść na laurach. Na początku miesiąca miałam ogromne nadzieję, że w sierpniu to już na pewno coś się wydarzy. Razem z obozowiczami planowaliśmy swoje starty, wzajemnie nakręcając i wierząc zapewnieniom organizatorów, że Hamburg Marathon na bank się odbędzie, a w Holandii to nawet Amsterdam Marathon! Sto procent! No i w Polsce, jak nic ruszą mniejsze biegi! Przecież wszystko rusza! Czemu biegi miałyby nie ruszyć? A no dupa blada… nie bardzo ruszyło.
No dobra, ale początek lipca optymistyczny był, więc wróćmy do tego. Dwa tygodnie obozów to dużo pracy nad formą innych, moje treningi zeszły na drugi plan. Założyłam, że zrobię ze 2 jednostki swoje, a resztę kilometrów po prostu wybiegam z innymi, ile się uda, tyle wystarczy. Muszę przyznać, że nie wyszło źle. Podsumowując czerwiec, coś tam Wam marudziłam, o falowości mojej formy, ale jakby nie falowała, to widać wyraźnie, że z miesiąca na miesiąc rośnie. W czerwcu dwójki po 4:00 były wyzwaniem; a w lipcu zrobiłam po 3:50-45 podobny trening. Także marudzić nie mam prawa.
Podczas obozów poza kilometrami z uczestnikami udało się zrobić dwa akcenty w jednym tygodniu i dwa analogiczne w drugim: 5x1000m oraz 20 km. Jeden tydzień zamknęłam mając 70 km, drugi 60 km (w drugim zmęczenie ogólne było już potężne, więc nie w głowie było dokręcanie). Pierwszy trening 5x1000m wyszedł bardzo nierówny i postanowiłam tydzień później go powtórzyć. Ja rzadko powtarzam konkretne jednostki. Biegam bardzo różne akcenty, które mają przynieść podobne efekty, ale nie lubię tydzień w tydzień powtarzać roboty. No chyba, że nie wyjdzie, wtedy muszę sobie udowodnić 😉 I tak było z tymi tysiakami. Ruszyłam wieczorem na stadion w Krasnopolu jak tylko uśpiłam Ninę. Pobiegłam pierwszy odcinek w 3:38 i to był mój koniec, kolejne cztery coraz wolniejsze. Fatalne podejście i wykonanie, jak nic musiałam to powtórzyć. Tydzień później, na podobnym zmęczeniu i o podobnej porze, ruszyła rozsądniej, bo 3:45 😉 Niby kilka sekund, ale każdy kolejny odcinek zrobiłam szybciej, także ego uratowane.
Lipiec zamknęłam mając na liczniku 268 km, to tylko 7-8 km więcej niż w czerwcu. Z objętością nie poszalałam, ale dzięki temu zrobiłam sporo jakości. Muszę sobie dobrze zapamiętać ten miesiąc, bo zrobiłam sporo super treningów, które mogą świadczyć o życiowej formie. 20 km, a w tym 6+ 2×3 km (4:05-4:00) , czy 5+2+2×1 + 400,300,200,100. Dużo naprawdę fajnych jednostek wpadło, a miłym podsumowaniem lipcowej pracy był test, gdzie przez 15 km biegłam tempem 4:01 (w sumie 4:00, ale pod koniec trochę mi się umarło).
Był to też miesiąc ogromnych upałów, a więc z Niną w wózku nie biegałam. W weekendy jak wariaci wymieniamy się z Bartkiem opieką by każdy zrobił swój długi bieg i za długo nie cierpiał na słońcu (co się akurat nam słabo udaje). Z jednej strony rozumiemy się nawzajem, a z deugiej dwie osoby przygotowujące się do maratonu plus małe dziecko, to niezłe wyzwanie organizacyjne.
Pod koniec lipca zaczęło do mnie docierać, że nie mam co liczyć na poważne starty w tym roku i muszę cieszyć się tym, co jest. Jak coś wpadnie, to startuję, nawet jak forma nie będzie wymarzona. I tak pewnie się stanie już we wrześniu, bo na 90% wystartuję w Maratonie Warszawskim. Wiem, że to nie będzie jeszcze Ta forma, ale może się okazać, że jedyna jaką będę mogła pokazać w tym roku. Poza tym jeszcze liczę na coś niedużego w sierpniu. Wiem, że są osoby, które twierdzą, że sport amatorski może żyć bez rywalizacji, wiec nikt specjalnie nie będzie się starał tej działki odmrażać, ale cóż… Uważam, że bez ciastek z kremem też się da żyć, a jednak co to za życie bez nich? Mało tego, bez PZLA też by mi się żyło całkiem dobrze i pewnie wielu zawodowcom wręcz lepiej, a jednak nikt mnie nie pyta opłacając z moich podatków pensje działaczy.
Miesiąc zakończony. Robota zrobiona. Mając w głowie pewną datę zawodów pewnie mocniej bym się przykładała do tego co robię, ale najważniejsze , że jeszcze się nie poddałam i robię. Jak długo tak jeszcze pociągnę? Wszyscy pociągniemy? Nie wiem, ale ta cała epidemia nakręciła jakąś spiralę absurdów w naszym świecie i wielu ludziom żyje się w tym po prostu wygodnie, więc jakoś to wszystko tak stoi. Bieganie w tym wszystkim od początku najbardziej dostaje po dupie i to mnie chyba najbardziej denerwuje.