Jakie czasy, taka dyszka, czyli relacja z zawodów w czasach Covid-19
W świecie idealnym spodziewałabym się, że relacja z pierwszych zawodów będzie z pompą, tak jak i same zawody. A w sumie wystartowałam po cichu, w zawodach niedużych, na trasie niedomierzonej, w biegu niewielkim… Wynik zrobiłam fajny, wskazujący na formę życiową, no ale wiecie… Jak zatrzymujecie zegarek na 9,87 biegnąc na życiówkę, to jakiś taki niedosyt pozostaje i generalnie te endorfinkowe motylki… jakby takie mniejsze. Później sobie przypominacie, że koronaczasy i trzeba cieszyć się tym, co jest. Także szczerze, cieszę się z tego biegu. Może nie skaczę z radości, ale cieszę się, Cieszę się, bo pokazał, że w fajnej jestem formie, a w sumie dopiero w połowie lipca narzuciłam konkretny reżim treningowy. Cieszę się, że po prostu mogłam wystartować i poczuć pierwszy raz od bardzo dawna te emocje i szczypanie w mięśniach.
No dobra, ale jak do tego doszło?
Zmęczona sytuacją związaną z epidemią, stwierdziłam, że nie ma co dalej czekać aż mi z nieba wielki bieg spadnie i brać to, co jest. Ja już bardzo chciałam się sprawdzić, a na treningu nie do końca umiem na maksa pocsinąć. Usiadłam na huśtawce na działce Bartka rodziców i zaczęłam przeczesywać kalendarze biegowe. Znalazłam dyszkę w Toruniu, do której miałam 7 dni. Stwierdziłam, że idealnie. Zapisałam się. Niestety po konsultacji z Bartkiem okazało się, że nie mogę biec w niedzielę, ale jest szansa na bieg w Płocku dzień wcześniej. Impreza mniejsza (200 osób), bez atestu, start o 20:00, nie wszystko mi pasowało, ale fakt, że Płock jest trochę bliżej niż Toruń przekonał mnie.
W tygodniu lekko odpuściłam z treningami. Zrobiłam jedynie dwa dłuższe rozbiegania (15 i 20 km) i 10x1km na krótkiej przerwie. Nie jest to idealny tydzień przedstartowy, ale ta dycha miała być takim mocniejszym testem, a nie biegiem po wszystko. Inna sprawa, że musiałam przyspieszyć z przygotowaniami do maratonu, więc na odpoczywanie nie mam już po prostu czasu.
Bieg o 20:00 nie do końca mi pasował ze względu na Ninę. To jest pora, o której smacznie śpi, ewentualnie jeszcze wtula się we mnie. Nie ma opcji by zasnęła czy została na tyle godzin beze mnie, bo cały czas jeszcze karmię. Czekał nas wszystkich mały test.
W dniu biegu zaczęłam powątpiewać w słuszność decyzji o starcie… ale kto nie powątpiewa? Im bliżej startu tym mocniej weryfikowałam swoje plany. Chciałam biec po 3:50, później stwierdziłam, że w okolicach życiówki wystarczy (3:55), a stojąc na linii pomyślałam, że bieg po 4:00 też będzie ok 🙂
Podczas mojej rozgrzewki Ninuś zasnęła w wózku, szybki buziak od Bartka na szczęście i nie ma odwrotu, za kilka minut zacznie się show, zwane cierpieniem na dyszkę.
Kameralny bieg. 200 osób na starcie. Dwie pętle po 5 km. Nie było problemu z ustawieniem się, oczywiście po strzale startera pierwsze metry są dość trudne, ale to jest standard. Teoretycznie biec miałam z Kubą, dobrym duchem treningów NBRC, ale już po pierwszych stu metrach wiedziałam, że daleko mi do Jego pleców.
START!
Ruszyliśmy z górki, po bruku, jakieś 40 metrów od startu czekał nas zakręt 90 stopni a na nim ogromna kałuża powstała z kurtyny wodnej (nie wiem, czy można było wybrać gorsze miejsce na rozstawienie, ale najważniejsze, że przeżyłam tę atrakcję). W sumie ta kurtyna była dobrą zapowiedzią całego biegu. Kto nie padł w kałuży biegł dalej Starym Rynkiem (otwartym dla pieszych), metry mijały, a ja z nadzieją wypatrywałam asfaltu. W końcu organizator napisał: „nawierzchnia zróżnicowana, asfalt i ścieżka spacerowa”. Kto by się spodziewał po takim opisie 90% bruku i kostki bauma? Kuba daleko przede mną, a mi kilometr wybił w 3:40! No ładnie. Ruszyłam jak większość zawodów na 10 km – w pałę. Biegnę jednak dalej, mimo tego bruku, zakrętów i pieszych, biegnie się całkiem dobrze. Drugi kilometr zwolniłam a i tak wyszedł w 3:45! No ładnie. Czuję się dalej całkiem dobrze. A może to dzień konia? Nie, głupia! Poczekaj jeszcze kilometr, odzywa się drugi głos w głowie. Jak ruszysz za szybko dychę, szykuj się na bombę po trzech kilometrach.
Gdy skończył się bruk, zaczęła się kostka bauma i wąskie ścieżki rowerowe. Był moment z asfaltem, ale nie nacieszyłam nim nogi, bo zaraz znowu był baum i wąska ścieżka rowerowa prowadząca na deptak przy Wiśle, a tam morze turystów, baum, baum, baum, schody, baum, baum, baum, schody. Jak ja już tam cierpiałam! Jak ja żałowałam tego startu w pałę! Ledwie trzeci kilometr wybił, a ja już byłam skończona. Byłam ujechana, żem ledwo nogi podnosiła, a druga część okrążenia nie była niestety łaskawa. Nie dość, że ten baum i turyści i schody, to jeszcze pod górkę cały czas. Oj głupiaś ty, głupia. Powtarzałam sobie w głowie. Tak szybko na dyszce jeszcze nigdy mnie nie ścięło. No, ale jak ruszasz 10s szybciej na kilometr, to czego się spodziewałaś?
Jakoś na czwartym kilometrze przy trasie stał Bartek z Niną na rękach. Kusiło mnie żeby zatrzymać się przy nich. Gdy wyobrażałam pierwszy swój bieg jako mama, w głowie miałam wizję jak wesoło macham, zatrzymuję się na chwilę by dać buziaka Nince i biegnę dalej po życiowy wynik, pięknym krokiem, niczym łania po lesie. W realu wyglądało to tak, że nie pamiętam nawet czy udało mi się uformować usta w uśmiech, a zdjęcia z tego momentu wyraźnie pokazują, że pięknego kroczku też nie było. Obraz nędzy i rozpaczy.
Biegłam jednak dalej. Pod koniec pierwszej pętli zaczęłam zbierać siły od nowa. Wiedziałam już co mnie czeka. Pierwsze dwa kilometry lżejsze, a więc moment by wziąć się w garść i powalczyć. I rzeczywiście udało się biec jakoś w okolicach 3:50-55. Na ósmym kilometrze chyba przysnęłam, bo kilometr zaliczyłam w 4:10! Był to bardzo ciężki kilometr, robiło się już ciemno, trasa otwarta, pieszych coraz więcej, do tego zakręty, kostka, raz w dół ze schodów, raz w górę. Nie patrzyłam nawet na zegarek, nie miałam pojęcia na jaki wynik biegnę, chciałam po prostu być już na mecie. Ostatni kilometr prowadził asfaltem, połowa w górę i połowa z góry. Tu się zrównaliśmy z Kubą, który zachęcał mnie do walki do samego końca. Przycisnęłam ile mogłam.
Ostatni kilometr biegłam ile sił w nogach zostało. Gdy ujrzałam na zegarze 38 minut z sekundami, jeszcze docisnęłam na finiszu, ale gdy za metą spojrzałam na zegarek: czas 38:17, dystans 9,87, to mina mi zrzedła. Wiem, że nie powinnam oczekiwać po takim biegu szwajcarskiej precyzji, ale gdy po tak długim czasie, w końcu udaje się wystartować i biec na życiówkę, to ciężko nie mieć niedosytu.
Za metą szybko pożegnałam się z Kubą i ruszyłam w stronę Bartka by nie pchał się w ten hałas. Nina choć długo nie paospała, cały bieg była zadowolona, Bartek mówi, że wręcz się cieszyła jak widziała biegających ludzi. Bez przedłużania zapakowaliśmy się do samochodu i z nadzieję, że o te porze Nina na pewno nam zaśnie ruszyliśmy do domu. Przekonaliśmy się jednak, że nie ma cienia szansy by Nina w ten sposób zasnęła i całą drogą spędziłam na zabawianiu.
Mimo krótkiej nocy, bez problemu udało się wstać na niedzielny trening New Balance Run Club, a później zrobić swoje rozbieganie. Przy okazji odebrałam nagrodę od Kuby, bo jak się okazało zajęłam 6te miejsce wśród kobiet i wzbogaciłam się o 100 zł!
Miło było sobie przypomnieć emocje, myśli i ból towarzyszące startom. Oprawa przed i po biegu jest trochę inna, ale gdy tylko usłyszałam strzał startera, tryb mama przełączył się na zawziętą biegaczkę raz dwa! Mega doceniam to, że Bartek nie ocenia moich pomysłów, czasem szalonych, czasem na ostatnią chwilę, czasem rozwalających schemat dnia, tylko wspiera i po cichu realizuje mój plan.
Wiem, że powoli coraz więcej jest takich wydarzeń, także jak ktoś tęskni, namawiam i polecam, startujcie nawet na niedomierzonych trasach, bo nigdy nie wiadomo co przyniesie jutro!