Podsumowanie miesiąca. Czerwiec 2018

Znowu jakoś się zeszło z tym podsumowaniem. Nie będę czarować, że łączenie ze sobą wszystkiego w całość jest proste, a zmęczenie jest przyjacielem blogera. Poza tym, zaraz przekonacie się sami, dlaczego niespecjalnie spieszyło mi się z tym podsumowaniem.
Miesiąc zaczął się obiecująco. Wystartowałam na dystansie 1/4 w Ślesinie. Impreza miała otworzyć mój własny cykl Garmin Iron Triathlon, w którym chciałam powalczyć o wysokie miejsce open. Świetny wynik mimo upału i przeświadczenie, że rower mogłam pojechać dużo szybciej, sprawiły, że kolejne starty już nieco mnie zbiły z tropu. Gdzie jestem i co się stało? Czy zrobiłam krok do tyłu? Czy zbliżone wyniki z Elbląga i Stężycy przemawiają raczej na korzyść kiepskiej, ale stabilnej mojej formy?
Po Ślesinie przyszedł tydzień luźniejszych treningów. Krótkie jazdy, rozbiegania i pływanie bez zaciskania zębów, czyli wszystko to, czego nie lubię 🙂 Kolejny z kolei to luzowanie przed Elblągiem, do którego jechałam optymistycznie nastawiona. W końcu pozbyłam się napiętego pośladka, trasy zapowiadały się szybko, a położenie miasta sprzyjało kibicom.
W Elblągu przeżyłam spore rozczarowanie. W relacji ze Ślesina napisałam, że w triathlonie sprzyja mi szczęście – pochwaliłam, a ono postanowiło mnie na chwilę opuścić.
Start na hura z wody zapamiętam na długo. Popłynęłam minutę wolniej, właściwie to tylko minutę, bo po pierwszych 200-300 m spodziewałam się większej straty. To pokazuje, że przy dobrym ustawieniu i walce można było tu naprawdę dobrze popłynąć. Na rowerze od początku nie mogłam się ułożyć, złapać rytmu, szarpałam się sama ze sobą. Wydaje mi się, że zmiana pozycji mogła delikatnie do tego się przyczynić. Popełniłam też duży błąd w odżywianiu i jedyne co ze sobą wzięłam na rower to 0,5 l wody z dwoma rozpuszczonymi w niej żelami. Po dojechaniu do strefy jedyne o czym myślałam to zakończenie zawodów. Dokuczały mi nogi, których za cholerę nie mogłam rozruszać na biegu. Biegłam tak koślawo, że Bartek straszy mnie filmikami, a od łupania po bruku, pięty bolały mnie kolejne 2 tygodnie. Dobiegłam do mety w czasie ponad 8 minut gorszym od tego w Ślesinie. Poczułam jakbym zrobiła ogromny krok w tył.
Byłam załamana. Tyle zmian w życiu, rower, współpraca z trenerem, a ja zrobiłam wynik na poziomie z zeszłego roku, walcząc przy tym ogromnie. Pozbierałam się jednak do kupy fizycznie i mentalnie. Trenowałam dalej i wierzyłam, że to był drobny wypadek przy pracy. Zrobiłam badania krwi, które tylko potwierdziły, że nie jestem przemęczona. Trenowałam lżej, w międzyczasie zrobiłam świetny wynik na 10 km (39:23). Od startu w Elblągu czuję jakiś przypływ formy biegowej, może to znak? 😉 Z kolei ostatnie 2 tygodnie czerwca w pływaniu były rozczarowujące. Co bym nie robiła, pływałam dużo wolniej. Na szczęście mam za sobą już takie historie i wiem, że najlepsze co można zrobić, to nie napinać się, tylko pływać regularnie dalej i czekać na dzień przełomu (przyszedł w ostatni poniedziałek). Rower jest stabilny – stety/niestety.
Miesiąc zakończyłam mając na liczniku 100 km wybieganych, 21 godzin przejechanych na rowerze oraz 9 godzin wypływanych, nie licząc dwóch startów. To mniej niż robiłam w poprzednich miesiącach.
Lipiec otworzyłam startem w Stężycy. W trudnych warunkach zrobiłam wynik podobny do tego z Elbląga (2:28:xx). O tym starcie napiszę trochę na dniach. Nie wiem, czy mogłam zrobić tam więcej, z pewnością zawaliłam pływanie (18 minut) i bieg (46:xx). Rower wydaje mi się, że trzymam stabilny poziom i mogę to zmienić jedynie treningami.
Po Stężycy całe szczęście nie pochorowałam się. Szybko odpoczęłam i byłam gotowa na dalszy trening, trzeba było jednak zastanowić się, czy przypadkiem gdzieś nie popełniliśmy błędu. 2:20,2:28,2:28 – to nie są złe wyniki, ale z moich treningów wychodzi, ze powinnam dużo lepiej startować (nawet treningowo), a tak nie jest. Wnioski zostały jednak już wyciągnięte. Jednym z nich jest fakt, że częste startowanie, nawet krótsze i treningowe i luzowanie zawsze wybijały mnie z rytmu. Dlatego między innymi odpuszczam start w Piasecznie.
W ostatnich dniach udało się fajnie wdrożyć w trening i szkoda teraz to tracić. Pod wielkim znakiem zapytania stoi jeszcze mój start w Gdyni, może nie sam start, ale taktyka już tak. Póki co na spokojnie, trenuję w ciszy na wsi, a dalej zobaczymy. Cieszę się każdym watem na rowerze, grzebnięciem stopy i chwytem w wodzie. Tym, że mogę trenować coraz mocniej i nic mi nie dokucza. Na resztę przyjdzie czas.
Te mniej udane starty były potrzebne. Przyczyniły się do kilku dobrych zmian, które zaprocentują w swoim czasie, a ja znowu sobie przypomniałam jak ważne jest dobre nastawienie od samego początku, cierpliwość i otwarte serce do tego co się robi.