10 rzeczy, które dał mi start w Stężycy
Dziś zmienimy nieco formę relacji z zawodów. Jako, że od startu w Garmin Iron Triathlon Stężyca minęły już prawie dwa tygodnie, a i mój występ nie był specjalnie przełomowy, nie będziemy klasycznie podkręcać emocji, tylko przejdziemy do sedna i wyciągniemy garść wniosków. Postaram się by było ich dziesięć.
- Z pogodą nie wygrasz. Po kilku upalnych tygodniach, przyszła pora na ochłodzenie, a właściwie załamanie pogody, które przypadło akurat na 1 lipca – mój start w Stężycy. Silny wiatr, przelotne deszcze, temperatura poniżej 20 stopni i temperatura wody 16 – to nie były warunki, o których marzyłam. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że może chociaż trochę przestanie wiać – niestety. Zapowiadało się, że muszę zaakceptować aktualny stan rzeczy. Zaakceptowałam. Wystartowałam. Nie było aż tak źle, ale starty w zimnych częściach świata zdecydowanie sobie odpuszczę.
- Start masowy z wody niezależnie od taktyki nie będzie należał do mojego ulubionego typu startowania. Mądrzejsza o start w Elblągu, ustawiłam się z zewnętrznej strony, w trzeciej linii, mając nadzieję, że to ustawienie załatwi sprawę walki na pierwszych metrach. Niestety już tradycyjnie przed sygnałem dźwiękowym musiałam dostać kilka kopów (serio nie wiem co jest trudnego w spokojnym dryfowaniu). Dalej nie było lepiej więc odsunęłam się na bok ile mogłam, nadrabiając przy tym dystansu. Choć wynik dużo słabszy (18 minut) miałam przynajmniej spokój przez większość czasu. Pogoda skutecznie ostudziła moja wolę walki i zaczęłam myśleć jedynie o ukończeniu zawodów.
- Zimna woda i fale to najgorsza część triathlonu w przypadku złej pogody. Najbardziej obawiałam się jazdy na rowerze w taką pogodę, a to woda okazała się częścią, którą ledwo przetrwałam. Samo wejście było trudne, rozgrzanie ramion praktycznie niemożliwe, od pierwszych metrów miałam wrażenie, że zamiast chwytać wodę cała się trzęsę, a fala, która non stop uderzała mnie w twarz była jak strzał w policzek: zachciało się triathlonów? A masz! Zobacz jak to smakuje! Brrr podziwiam tych bez pianek.
- Wiara i chęć walki muszą być obecne od początku do końca niezależnie od poprzedniego etapu. Kiedyś już wspominałam, że najgorsze co mogę zrobić podczas startu, to spojrzeć na zegarek po wyjściu z wody i stracić optymizm ze względu na słaby czas. Po wyjściu z wody w Stężycy zobaczyłam prawie 18 minut (18:00 wg pomiarów) i cóż mogę powiedzieć, nie byłam zadowolona. To był wynik najgorszy w tym roku, tempo wolniejsze nawet od tego na połówce w Taupo (gdzie też była zimna woda), zwolniłam na dobiegu do strefy, poddałam się na chwilę. Niby to tylko chwila, ale potrafi namieszać w dalszych etapach.
- Lepsze strefy zmian. Przed Stężycą zaczęłam ćwiczyć zeskakiwanie z roweru i sam bieg do i ze strefy. Mimo chwilowego załamania po wyjściu z wody, pozbierałam się w sobie i w samej strefie uwijałam się na tyle by zamknąć zmianę w 3:21 (41 miejsce open). Gdy biegłam z rowerem żywo i prosto, byłam taka tym zajarana, że nie zauważyłam krawężnika, na którym straciłam panowanie nad rowerem i przekręcił się licznik. Także emocje super, ale zarówno pesymizm jak i optymizm muszę nauczyć się hamować 😉
- Pewność siebie na rowerze. Udział w zawodach w Stężycy, może nie dał mi nowej życiówki, ale etap rowerowy dał mi o wiele więcej. Od tamtej pory nie ma wiatru, z którego powodu zostałabym na trenażerze. Skoro tam mnie nie zwiało, jestem prawie pewna, że to nie może się przydarzyć 🙂 Uwierzyłam też w słowa, im szybciej jedziesz, tym jesteś stabilniejsza.
- To co poza trasą, niech motywuje, ale nie rozprasza. Są starty na których potrafię się skupić, a są takie, na których jestem rozproszona i gdy tylko słyszę dopingującego Bartka zaczynam kaprysić, opadać z sił, negocjować z nim i z sobą, a jedyne co powinnam zrobić to podziękować (najlepiej w duchu) i napierać dalej. Do zapamiętania i wykonania na każdym kolejnym starcie!
- Najważniejszy na pierwszych metrach biegu jest spokój. Po zejściu z roweru, nogi są trochę nieswoje – praktycznie zawsze tak jest i najlepsze co można wtedy zrobić – biec i czekać aż się rozruszają. Nie spinać, nie zatrzymywać się w oczekiwaniu na cud, nie szarpać tempa, tylko spokojnie biec przed siebie, rozluźnić spięte po rowerze i pływaniu barki, a po trzech kilometrach powinno być już lepiej, jak nie – pozostaje do przetrwania już tylko siedem, ale głowa przynajmniej spokojniejsza.
- Uśmiech – jak już nic nie idzie, pozostaje uśmiech.
- Mniej gadać, więcej robić! To najlepsze podsumowanie tego startu i wszystkich powyższych punktów.