Podsumowanie miesiąca. Czerwiec 2015
Wakacje, wakacjami, ale pewne rzeczy trzeba po prostu zrobić. Do tych słodkich obowiązków należy trening oraz podsumowanie miesiąca. Czerwiec upłynął mi pod znakiem wzlotów i upadków. Końcówka maja była świetna, pierwszy tydzień czerwca także wybiegałam z przytupem. Potrenowałam na Suwalszczyźnie, długi weekend spędziłam w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, było pięknie, bardzo aktywnie, ale powoli zaczęła dokuczać mi prawa noga i już kolejny tydzień musiałam mocno luzować. Gdy nie ukończyłam biegu w Sulejówku, zaczęłam panikować, ale w pozytywnym znaczeniu, czyli podjęłam ostre przeciwdziałania: fizjoterapeuta, masaże, ćwiczenia, rozciąganie, rolowanie, tejpy, leki przeciwzapalne oraz kilkudniowa przerwa. Dopadło mnie draństwo w najgorszym momencie, byłam w ostrym gazie i nie przewidziałam w swoim planie miejsca na kilkudniowe przerwy, a tu taka niespodzianka. Wybroniłam się jakoś i już w Garwolinie wystartowałam z luzem w kolanie, choć do samego startu nie wiedziałam na co się nastawiać. Dopadło mnie jakieś marne przeciążenie, trochę ITBSu, trochę dwójki, trochę łydki i powstał mały, złośliwy chochlik. Dziś myślę, że już w 100% przeskoczyłam tę kłodę i mam nadzieję, że w drodze do maratonu będzie mi szło równie, albo i sprawniej przeskakiwanie kolejnych barier.
Przez te drobne kłopoty, w czerwcu zawaliłam cele krótkoterminowe. Trzy razy startowałam na 10 km i trzy razy nie złamałam magicznych 40 minut. W Sulejówku przerwałam bieg po 4 km ze średnim tempem 3:52. W Garwolinie wybiegałam nową życiówkę – 40:15, ale niedosyt pozostał. W Ursusie próbowałam, ale miałam już tak zmęczone nogi, że nawet nie chcę o tym pamiętać. Na dopełnienie mojej sinusoidy, dodam, że w ostatni dzień miesiąca zrobiłam trening z cyklu tych: #opanieskądwemnietamociluzwnodze.
W czerwcu wybiegałam ponad 339 km, czyli o ponad 100 mniej niż w maju, ale odebrałam kilka ważnych lekcji. Kilka spraw w końcu do mnie dotarło. Starty tydzień w tydzień, to nie moja bajka, za dużo energii i kilometrów tracę na takie zabawy. Jestem typem, który woli w samotności ciężko pracować, a na starcie stawać raz w miesiącu z konkretną misją. Przepychanki z dyszką upewniły mnie w przekonaniu: więcej cierpliwości i pokory. Podobnie z przeciążeniami, na większość najlepszym lekiem jest cierpliwość i spokój. Nic na siłę i nic na złość własnej osobie. W sporcie już tak jest, nic nie dzieje się na pewno i poza treningiem musimy mieć jeszcze sporo szczęścia by na zawodach móc dać z siebie wszystko. W pierwszym półroczu 2015 nie wiele mam za sobą takich super stuprocentowych dni treningowych, że wow i w ogóle, raczej jest to ciągła walka i docieranie się po kontuzji. W tym momencie myślę, że czas na jedną z bardziej pozytywnych myśli tego wpisu: naprawdę nie sądziłam, że dam radę tak szybko i daleko zajść po złamaniu. Wiem, że sporo piszę o tym, że jestem rozczarowana tym, czy tamtym, ale z perspektywy przebytej kontuzji, WIEM, że osiągnęłam sporo. Musiałam raz na zawsze zapomnieć o tym co było „PRZED” i skupić się od zera na tym co ma być „PO”. Nieważne, że biegałam ileś tam rok temu, ważne ile biegam teraz, a jeszcze ważniejsze ile będę biegać za pół roku. Dziś cieszę się, że biegam i nie tracę czasu na wątpliwości, bieganie uczy, że każda sekunda jest cenna 😉
W nowy miesiąc wchodzę pewnym krokiem, zdrowa i wypoczęta. Co będzie w lipcu? Czas pokaże. Pierwsze dwa tygodnie spędzę trenując w górach. Już niedługo dowiecie się gdzie dokładnie – a jakby ktoś trafił, przywiozę prezent 🙂 Na pewno zaliczę jakiś start, ale to już na sam koniec miesiąca. Lipiec to będzie także pierwszy miesiąc, w którym zdecydowałam się na kilka zmian treningowych i pierwszy raz bierze w tym udział osoba trzecia. Co z tego wyjdzie i czy będziemy kontynuować współpracę zobaczymy, jestem osobą trudną do kierowania i ostatnie zdania musi należeć do mnie, ale staram się 😉
Pozdrawiam!