Ursus Biega, czyli ostatnia dyszka w tym sezonie
Kolejny nieudany atak na 40 minut mam za sobą. Każde kolejne niepowodzenie przyjmuję łatwiej niż można by przypuszczać. Bieg w Ursusie zamyka etap moich startów na jakiś czas. Nie należę do osób, które są w stanie dać z siebie max tydzień w tydzień. Potrzebuję powrotu do regularnych treningów i skoncentrowania się na tym co najważniejsze – maratonie. Dyszka mam nadzieję, że wyjdzie po drodze 🙂
Po biegu w Garwolinie, gdy zabrakło tak niewiele (40:15), postanowiłam spróbować jeszcze raz i wystartować tydzień później w Ursusie. Po drodze zaliczyłam On The Run, z którego byłam dumna, bo pomimo wcześniejszych 15 km udało mi się przez całe 5 km utrzymać średnie tempo 3:56. Skoro w takich warunkach się udało, niedziela miała być tylko formalnością, ale jak to w bieganiu bywa, zabrakło miejsca na formalności. To nie był mój dzień. Od początku ciężko oddychałam i miałam nogi z betonu, do tego było duszno, bolał mnie brzuch itd. To nie był dzień z cyklu tych, w które bieg idzie jak z płatka. Gdy po pierwszej pętli zobaczyłam na zegarze równe 20:00 wiedziałam, że na 40 nie ma szans. Zaliczyłam kryzys i chciałam jedynie jakoś dobiec, bez scen. Druga połowa przebiegała bez walki, biegłam średnio 4:10. Na końcu jeszcze pomyliłam trasę i zamiast na metę wbiegłam na parking. Gdybym coś takiego zrobiła w biegu minutę szybszym, umarłabym ze złości, a tak wróciłam na trasę i popędziłam już prosto do mety. Zegar i Garmin pokazały coś w granicach 41 minut, ale wyników oficjalnych nie widziałam.
Jestem dalej niż byłam i jestem już tym zmęczona – to była chyba moja pierwsza myśl na mecie. Nawet nie jestem zła i rozczarowana, ale zwyczajnie zmęczona. Ostatnie tygodnie nie były dla mnie zbyt łaskawe, musiałam trochę odpuścić z treningami, stąd trudno było oczekiwać czegoś więcej. Myślę, że jest nieźle, a będzie jeszcze lepiej 🙂
W ten weekend zaliczyłam też drugi bieg – Samsung Irena Women’s Run, który pobiegłam tak, jak był reklamowany – bez ścigania, dla towarzystwa i dobrej zabawy. Nigdy nie byłam zwolenniczką biegów tylko dla kobiet, ale wczoraj zmieniłam zdanie i chętnie wezmę udział w podobnym wydarzeniu ponownie. W końcu to kobiety są w centrum! Pierwsza kobieta naprawdę jest pierwsza i nie znika w tłumie biegnących mężczyzn, do tego organizacja i atmosfera – zupełnie inne niż z mężczyznami – miło, różowo, bez zapachu bengaya i głośnego charczenia. To było najmilsze 5k jakie biegłam i minęło szybciej niż piątki biegane na 100% 🙂
Pozdrawiam!