trening

Maraton Dębno, czyli jak to jest zejść z trasy?

Zejście z trasy biegu to trudny temat. Sama nie jestem zwolenniczką takiego rozwiązania, a jednak zdarzyło mi się zejść z trasy kilka razy (jak dobrze liczę, z Dębnem, trzy razy). Choć w pewnym momencie człowiek po prostu stanowczo mówi stop i się zatrzymuje, nie oznacza, że ta decyzja była łatwa i nie niesie za sobą konsekwencji i różnych emocji.

Mam na koncie wiele biegów. Mniej i bardziej udanych, takich, które układały się od samego początku po mojej myśli i tych męczonych od pierwszej chwili. Przebiegłam maraton z poważną kontuzją, bo nie potrafiłam powiedzieć stop na trasie, ale też zeszłam z trasy zawodów na 10 km, gdy za mocno dokuczał mi upał. Chciałabym napisać, że zejście z trasy to prosta sprawa, wyłączasz stoper i nara, ale prawda jest taka, że jeszcze długo po naciśnięciu stop myślisz o tym, co się wydarzyło i dlaczego ? Dziś nie będzie typowej relacji z biegu, bo i bieg zakończył się inaczej niż zwykle, ale mimo wszystko chcę wrócić myślami na trasę i opowiedzieć co się wydarzyło przez te 25 km i 800m.

Z czego składają się te 42 km z hakiem?

Maraton to piękny, ale i wymagający dystans. Długie przygotowania, naszpikowane setkami kilometrów w przeróżnych warunkach, często pokonywanymi samotnie, idą raz lepiej, raz gorzej, ale co najważniejsze – trzeba zachować ciągłość, bo w tych złych i dobrych chwilach, w tym zmęczeniu i w tych chwilach euforii, kryje się recepta na udany maraton. Jak masz za sobą w przygotowaniach dobre i złe chwile, to i na maratonie powinno być lżej znieść mniejsze i większe kryzysy. W moich przygotowaniach, to wszystko było. 

Do tego starty kontrolne na krótszych dystansach i kilka mocniejszych treningów w ramach testów – też było i też wypadało optymistycznie. Może bez szału, ale optymistycznie. 

Poprzedni start na dystansie maratonu, tu zawsze jest łatwiej gdy wiążą się z nim pozytywne emocje – u mnie trochę mieszane. Życiówka wybiegana w Amsterdamie, ale jednak męczona od 30go kilometra i poniżej oczekiwań, stąd przed Dębnem czułam się mniej pewna siebie. Gotowa, ale z takim lekkim znakiem zapytania z tyłu głowy. W maratonie to ważne, by na starcie działało nie tylko ciało, ale i głowa. To nie dycha, że stracisz po prostu kilka sekund na 3 ostatnich kilometrach, to 42 kilometry, do których jak nie nastawisz się dobrze, to nie ma cudów, będzie boleć mocniej niż powinno.

Zdrowie, bez tego nic nie jest proste. Od zeszłego roku, co chwilę nękają mnie przeróżne infekcje, ale jakoś powoli ten trening idzie do przodu, więc też nie mam na co narzekać, jednak mimo wszystko czuję różnicę, gdy przez kilka lat nie łapałam prawie nic, a teraz gdy łapię co jakieś 6-8 tygodni. Ciężko stwierdzić czy to żłobek, czy obniżona odporność po pandemii i covidzie, czy starość, no ale prawda jest taka, że obecnie chłonę wirusy i bakterie jak gąbka. Więc przy tym punkcie na pewno wiele do poprawy. 

Warunki atmosferyczne, trasa i towarzystwo. O pogodzie nie muszę Wam chyba pisać, wszyscy wiemy, jak wyglądają ostatnie starty w Polsce? Wieje i wieje i wieje… i zimno jeszcze i wieje i tak w sumie od lutego, to jedynie w Wiązownie trafiłam zajebiste warunki, a poza tym jakaś masakra, ale jak to się mówi, warunki każdy ma takie sam i jak ma pójść to pójdzie i po lodzie i w trampkach, więc trzeba próbować 🙂 Trasa, najlepiej to płaska, bez agrafek, asfalt igiełką i te sprawy, no ale weź znajdź w Polsce 42 km takiej trasy? Ja kocham płaskie i jestem leń jeżeli chodzi o siłę, ale trzeba trenować w różnych warunkach i walczyć, bo bieganie uliczne to nie stadion, czy bieżnia mechaniczna, więc nie ma co unikać trudności na treningach, bo później i na zwykłym wiadukcie będzie ciężko. Niemniej jednak, biegnąc po wynik, warto szukać tych „szybszych” maratonów. Myślałam, że Dębno takie jest, teraz nie wydaje mi się, ale mogę być uprzedzona 🙂 Towarzystwo – tu przewagę mają duże imprezy, a jak na starcie staje niecały tysiąc osób, to wiedz, że szanse na samotny bieg są bardzo duże, a to niestety nie pomaga w walce, ani fizycznie ani mentalnie. 

W Dębnie pod tym kątem wszystko zadziałało na moją niekorzyść, trochę świadomie i na moją własną prośbę. Wiedziałam jaka będzie pogoda, trasa i ile osób startuje, ale zawsze mogłam do tego dopasować lepiej taktykę, a nie… hulaj dusza piekła nie ma. A może cud się zdarzy. A przecież wiadomo, że na maratonach wszystko może się zdarzyć, ale na pewno nie cud 🙂 

Poza treningami i głową, pozostaje jeszcze ważna kwestia jak odżywianie, ale że ja zrobiłam niecałe 26 km, to niewiele o odżywianiu mogę napisać, bo za wcześnie i za wolno było na wypłukanie z glikogenu.

Na trasie

Dobra, przejdźmy po tym przydługim wstępie do konkretów. Nie chcę żebyście pomyśleli, że się tłumaczę. Rozbijam ten start na czynniki pierwsze od kilku dni, te na górze to taki top, który warto wziąć pod uwagę robiąc analizę, natomiast to nie jest tak, że daję sobie medal, uważam, że byłam zajebiście gotowa na wynik, tylko coś tam mi przeszkodziło i po temacie. Wręcz przeciwnie, uważam, że dałam ciała ja sama i nikt inny i jeżeli chcę jeszcze kiedyś pobiec dobry maraton, to muszę sama wziąć się w garść. 

A więc…

Prawda jest taka, że od początku mentalnie byłam źle nastawiona do tego biegu. Coś nie grało od kilku dni i choć próbowałam to wyprzeć i wierzyć, że w momencie startu wszystko będzie dobrze. Czarne myśli zaprzątały mi głowę. Do tego wizja zimna i deszczu ze śniegiem i wiatru, nawet nie wyobrażacie sobie jak ja nie lubię zimna i jak drastyczna jest różnica w moich treningach, gdy temperatura jest poniżej 10 stopni i powyżej. Może nie powinnam tego pisać, ale powiedziałam dzień przed do Bartka, że 50/50, że zejdę z trasy jak będzie pizgać. Może to zdanie i nastawienie przeważyło, a może faktycznie od początku nie było szansy na powodzenie?

Rozgrzałam się dobrze. Upchałam po kieszeniach 4 żele i stanęłam na linii startu. Pogoda nie była wcale taka zła, nawet słoneczko się przebijało. Dwóch panów obok mnie powiedziało, że biegnie w okolicach 4:05-00, więc powiedziałam, że będę próbować biec z nimi. Maraton w Dębnie choć to Mistrzostwa Polski, jest małą imprezą i pierwszy raz stojąc na linii startu kompletnie nie czułam wielkości i powagi tego dystansu.

Pierwsze 500 m to najlżejsza i najlepsza część tego biegu, mega luz, dużo ludzi przede mną, mocno trzeba było się pilnować by nie pobiec szybciej. 4:01 min/km, a więc szybciej niż bezpieczne (4:05, który zakładałam), ale też z górki, z wiatrem i w tłumie, więc nie ma co się tu rozwodzić. Kolejny kilometr 4:03 min/km i już biegnę sama, jest mała grupka przede mną poniżej 4:00 i czasem pojedyncze osoby mijają mnie i biegną te 4:00 i trochę w stresie próbuje się ich łapać żeby nie zostać samej, ale niestety na 5tym zdaję sobie sprawę, że to jest za mocno dla mnie tego dnia. I biegnę wolniej, nie daję rady złapać żadnej grupy. Tętno mam od początku mocno za wysokie, a kadencję dużo niższą niż zazwyczaj przy takim tempie, co dla mnie oznacza, że męczę ten bieg ponad siły z jakiegoś powodu. Ciężko złapać mi oddech, męczy mnie ból gardła i rąk. Nie wydaje mi się, żeby to była kwestia pogody, a na pewno nie aż taka, bo te pierwsze kilometry nie były jakieś bardzo ciężkie, (4:02 min/km tempo pierwszej piątki to też nic w porównaniu z najmocniejszymi treningami, czy startami). W tym momencie przechodzę pierwsze załamanie, że będzie lipa. 6-7 kilometr, a ja biegnę 4:10 i oddycham tak, że nie jestem w stanie napić się wody. Może to panika? Sama siebie staram się uspokoić i jeszcze trochę zwolnić. Tłumaczę sobie, że skoro to nie nogi mnie bolą, to jak uspokoję ten oddech to jeszcze wrócę na wyższe obroty. 

Na 9tym kilometrze kończy się mała pętla, przebiegając słyszę, że biegnę jako 3 Polka w Mistrzostwach Polski w maratonie. Paweł zagrzewa mnie do walki, ale tylko ja wiem, jak źle już jest. Mimo wszystko słucham Pawła i dołączam do dwóch biegaczy, którzy biegli z tyłu. Razem wybiegamy na dużą pętlę, pod wiatr, a panowie właściwie cały odcinek biegną pode mnie nadając tempo i osłaniając od wiatru. Jest mi mega ciężko, ale zaczynam wierzyć, że zaraz uspokoję oddech, coś zaskoczy, a poza tym skoro jest pod wiatr, to za kilka kilometrów będzie z wiatrem 🙂 To chyba mój najdłuższy odcinek w jednej grupie ever, z czego jestem zadowolona (jak już mam być z czegoś na tym biegu), bardzo dziękuje dwóm biegaczom, którzy mega mi pomagali na tych kilometrach i niestety mega żałuję, że nie utrzymałam ich po skręcie na teoretycznie łatwiejszy odcinek. 14ty kilometr mocny spadek mocy i kilometr pokonuje w 4:19 min/km, to nie mogło się normalnie wydarzyć. Może gps w tym lesie nie działa? Biorę tę ewentualność pod uwagę, ale gdy tempo nie zmienia się specjalnie przez kolejne kilometry, wszyscy mnie mijają, a ja już ostatkiem tchu charczę, wiem, że to nie gps… niestety.

Cały czas widzę, że jest szansa na życiówkę, nawet gdybym biegła 4:10, a nawet na złamanie 3h gdy będę biegła te 4:15-20, ale z drugiej strony czuję się bardzo słabo. Nie mam siły nawet pić wody w biegu, muszę się zatrzymać by to zrobić, do tego zaczyna mi przeszkadzać rozwiązany but, więc znowu się zatrzymuję. Nie jestem w stanie moich nóg zmotywować do szybszego biegu. W pewnym momencie jest już 4:50 a mi dalej jest mega słabo, sapię, tętno nie spada, a to dopiero półmetek…

Mijam Pawła, który zagrzewa mnie, że są szanse na te 3 miejsce w MP, tylko żebym nie zwalniała, ale weź i nie zwalniaj… Decyduję się na zdjęcie rękawków i rękawiczek, w mojej głowie pojawia się myśl, a może Tobie jest po prostu za ciepło? Ku mojej radości, dwa kilometry dalej zaczyna padać deszcz z gradem, więc nie… zdecydowanie nie było mi za ciepło, ale utwierdziłam się wtedy, że nie dam rady dalej walczyć. I odpuściłam. Wiedziałam, że wylot na kolejną pętlę pod wiatr z gradem w moim staniem zapowiada przejście do marszu albo wpadnięcie do rowu. I jak tylko zobaczyłam Pawła, zeszłam z trasy. 

Nie wiem co się stało, ale nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Od początku nie czułam się sobą, nie potrafiłam złapać oddechu, nawet jedzenie żelu w biegu odpadało bo zaczynałam hiperwentylować. Może to taki dzień, a może infekcja górnych dróg oddechowych, która mnie trochę męczyła, okazała się mieć trochę większy wpływ na dyspozycję. Może nastawienie, bo od początku nie podobała mi się perspektywa biegu w zimnie, może stres? A może powinnam lepiej taktycznie rozegrać ten bieg pod kątem tempo – warunki na trasie – miejsce? Po fakcie można gdybać, ale nie da się już tego cofnąć.

Co dalej?

Ja wiem, że wiele osób co by się nie działo, postąpiłoby inaczej i nie zeszło z trasy. Rozumiem i szanuję, ale wy też zrozumcie, że każdy ma prawo do podejmowania własnych decyzji, w zgodzie ze sobą i ze swoimi przekonaniami. Poza tym nigdy nie wiemy jak to jest być w czyichś butach, nawet jak znajdziemy się w podobnej sytuacji. Mam za sobą naście maratonów, a na karku 33 lata. Po prostu w pewnym momencie wiedziałam, że nie jestem w stanie dalej walczyć ani o wynik, ani o miejsce, ani nawet o metę. Nie chciałam ryzykować zdrowiem, nie chciałam też zostawić w Dębnie formy, która wierzę, że jak nie na maratonie to jeszcze wiosną zaświeci na krótszych dystansach. Każdy kto przebiegł choć jeden maraton, wie jak wymagający jest to dystans dla organizmu i jak trudny bywa powrót do wysokiej dyspozycji po. Postanowiłam poddać się w Dębnie, by móc jeszcze powalczyć na innych biegach, ale ta decyzja nie była łatwa. Przebiegłam ponad 25 km, więc trochę powalczyłam. Ogólnie miałam tętno wyższe niż na ostatnim półmaratonie, a średnie tempo całości niższe o 20s na kilometrze, więc to też daje jakieś wyobrażenie, jak bardzo już męczył się organizm. Na pewno boli mnie fakt, że raczej już nigdy nie będę tak blisko brązowego medalu Mistrzostw Polski, ale co zrobić, taki jest sport. Nie żałuje podjętej decyzji, trenuję dalej i wierzę, że w 2022 jeszcze nie wszystko stracone. Był moment, że w przypływie emocji myślałam jeszcze o maratonie w terminie 24 kwietnia (Łódź lub Kraków), ale póki co ciężko mi się biega, bo cały czas jestem chora, także nie ma opcji, że organizm pozbiera się do tego terminu, a dalej już nie widzę opcji na maraton. Pozostaje mi czekać do jesieni…

autor zdjęcia: Piotr Krawczuk

Share: