trening

Łódź 10k relacja z biegu

Swój start mogłabym najprościej podsumować parafrazując Hioba: Czego lękałam się najbardziej, spotkało mnie. Bieg zakończyłam wynikiem 39:18, czyli życiówka grubo poniżej 40 minut. Oficjalnie, z atestem, znalazłam się po drugiej stronie barykady i to mnie mega cieszy. Taką jakby ulgę czuję, że teraz długo długo nie mam przed sobą żadnych mitycznych granic. Żadnych!

Mój medal ma jednak dwie strony. Stronę chwały znacie: Wielki powrót po poważnej kontuzji. Jeszcze rok nie minął jak wróciła do treningów, a biega szybko jak nigdy dotąd. Równo, mądrze i bez przeciążania organizmu. Niewiele, bo z 50 km w tygodniu robi, a czasem i nie.

Jak wspominam swoją historię, sama nie wierzę w to gdzie obecnie się znajduję. Trochę taki biegowy american dream. Trzymam się tego snu i szanuję, by nie stracić, stąd jest też druga strona medalu.

Ostrożnie podchodzę do swoich startów. Starannie wybieram i stawiam na ich niewielką ilość, stąd na każdym takim starcie chciałabym dać z siebie takiego maksa na maksa!

W ostatnich tygodniach dostałam już kilka potwierdzeń, że jestem w na tyle dobrej formie by w końcu na dobre rozprawić się z barierą 40 minut na dychę. Powiem nawet więcej – biegnąc trening w 39:20, razem z Hubertem stawialiśmy na 38:50. Orlen miał być do tego dobrą okazją.

Na tydzień przed startem wyszłam na trening na naszą ukochaną dojazdówkę bemowską przy S8. Wiało tak, że z wiatrem biegłam 4:10 easy, a pod wiatr 4:40. Nie ma opcji bym w takich warunkach pobiegła dychę. Nie ma. Zafiksowałam się na punkcie tego wiatru strasznie. Sprawdzałam codziennie prognozy i szukałam miejsca gdzie może mniej wiać – tak wybrałam ostatecznie Łódź. W sobotę wieczór sprawdziłam ostatni raz – w Łodzi będzie wiało gorzej niż w Warszawie.

Nie zrozumcie mnie źle, ja nigdy nie miałam pretensji do warunków. Jestem w pełni świadoma, że na tym polega bieganie – czynniki zewnętrzne także odgrywają rolę w drodze po wynik. Czułam jednak, że to jest taki mój moment wow, którego nie będę mogła wykorzystać aż… do 27 maja do mojego startu w triathlonie. Do tej pory nigdy nie udawało mi się na krótszych dystansach wykorzystać tego momentu wow. Mimo, że pobiegłam maraton poniżej 3 godzin, bariery 40 minut na dychę nie złamałam oficjalnie (nie liczę Krynicy), bo jakoś treningowo się nie składało. Chciałam optymalnie wykorzystać ten start, a tymczasem w całej Polsce panuje od kilku tygodni jakieś załamanie pogody. Co to w ogóle jest?

Wybrałam Łódź, wieje czy nie i tak chciałam tu jakiś bieg zaliczyć, a Warszawę mam obieganą, że heja.

Ruszyliśmy z samego rana. Dzięki uprzejmości Pawła, który pracuje przy organizacji biegu, odebrałam pakiet bez problemu (akcję na blogera zrobiłam, ale uwierzcie, to u mnie rzadkość). Zawartość pakietu mnie zaskoczyła: zero ulotek, a zamiast tego: elektrolity, magnez, dwie herbaty ziołowe, kompres przeciwbólowy i kilka innych gadżetów aptekarskich, a wszystko nie jako sample, a normalnej wielkości produkty. Miła odmiana.

Przed biegiem nie stresowałam się specjalnie samym wysiłkiem, tym wiatrem cholernym tak. Nie wiało mocno, ale wiadomo jak jest na trasie biegu na 10 km (samo mruganie oczami bywa męczące). Rozgrzewka: 3 km, kilka przebieżek, skipy, wymachy i na start.

Dycha ruszała w przeciwną stronę maratonu, z przeciwnego pasa. Dobrze zorganizowana sprawa. Mogliśmy się pozdrowić i lecieć swoje. Pożegnałam Bartka, stanęłam z przodu, odliczanie i lecimy!

Zaczął się mój wyścig po życiówkę. Jak to na początku bywa, biegnie sporo osób przede mną, za mną, ja wyprzedzam lub jestem wyprzedzana, ktoś wyrywa, ktoś hamuje. Widzę na zegarku 3:35 po 400 metrach i lekko zwalniam, by nie cierpieć za dwa kilometry. Pierwszy kilometr automat złapał 3:45, ręcznie przy oznaczeniu zatrzymałam okrążenie na 3:51. Nie wiem czemu, ale dychy łapię zawsze automatyczne i ręczne lapy – jakoś pewniej się czuję w ten sposób. Drugi kilometr zaczął się długim, lekkim podbiegiem z wiatrem w twarz. W tym momencie biegłam sama, ciężko mi było złapać się jakichś pleców, bo mało kto biegł to równo. Nie miałam siły walczyć z tym wiatrem, tętno spadło, złościłam się okropnie – okrążenie 4:01. Ja pier… Najgorsze jest to, że ja się nie męczyłam, po prostu nie mogłam przyspieszyć.

OK, spokojnie, to tylko jeden kilometr. Więcej takich na pewno nie będzie. Początek 3go lekko z górki i znowu lekki podbieg i wiatr w twarz. Serio? Mijam Bartka i mówię Mu, że schodzę, bo mnie denerwuje już ten bieg. Krzyczy żeby łapać plecy. Łapię czyjeś plecy na… 100 m i znowu pod górę i wiatr. WTF?! Trzeci 3:52, czwarty 3:52.

Nie chcę już walczyć czuję, że jak tak dalej pójdzie złamanie 40 minut okaże się niewykonalne. Piąty kilometr znowu sporo pod górę i z wiatrem w twarz – 4:02. Zejść? Chyba zejdę, ale zobaczę co za tym zakrętem będzie. Biegnę.

Jest lepiej. Mniej wieje. Mogę przyspieszyć. Szósty kilometr 3:55. Łapię rytm i towarzysza na plecy. Mimo wzniesień trzymam kolejne dwa kilometry po 3:53. Dziewiąty znowu pod wiatr, co ja wtedy myślałam możecie sobie wyobrazić – nic ładnego. Mój towarzysz ruszył, a ja miałam w dupie w jakim czasie dobiegnę. 9ty- 3:58.

Ostatni kilometr, cieszę się, że powoli kończę. Przy trasie jest więcej kibiców, dopingują bym goniła trzecią kobietę, ale zdaję sobie sprawę, że odrobienie 100 m na jednym kilometrze jest poza mną. Biegnę swoje, nie ma wiatru, mogę jeszcze przyspieszyć. Wpadam na Atlas Arena widzę na zegarze 39:00, zegar tyka, wpadam na metę o czasie 39:18!

Ufff złamałam 40. Mam życiówkę i najszybciej przebiegniętą dychę do tej pory w kieszeni. Szkoda trochę, że tak źle znosiłam wiatr, że zdecydowałam się na samotną walkę, a nie wiszenie na plecach np. Bartka, że jednak nie dałam z siebie wszystkiego. Tętno miałam niższe niż na maratonie. Na 2, 5 i 9 kilometrze gdy walczyłam z największymi wzniesieniami i wiatrem moje tętno szło w dół o kilka uderzeń, to nie powinno mieć miejsca. Taka wypoczęta po zrobieniu życiówki nie byłam chyba nigdy, ale wiecie co? To dobrze, jest apetyt na resztę sezonu.

Share: