Kamień z serca, czyli relacja z Półmaratonu Hajnowskiego
Napiszę wprost. Cholernie bałam się tego biegu. Nie poszła dycha w marcu, Półmaraton Warszawski na granicy wytrzymałości, Wings For Life dobiło mnie psychicznie. Kolejne niepowodzenie? Nie miałam na to siły. Zrezygnowałam ze startu i chciałam wyjechać na dwa tygodnie potrenować w Portugalii. Stało się inaczej. Zostałam, wzięłam się za trening i zaczęłam myśleć o Hajnówce, jak o dobrym sprawdzianie, a nie wyścigach. Na FB napisałam, że wczorajszy bieg był dla mnie czymś więcej niż nową życiówką. Jest dla mnie świeżym oddechem i symbolem zamknięcia smutnego rozdziału w życiu. Równo rok temu zrobiłam ostatni dobry wynik (Półmaraton Białystok), przez kolejne 365 dni przegrałam wiele bitew nie tylko biegowych. Zrozumiałam, że nie wszystkie problemy da się wybiegać, z innymi w ogóle nie da się biegać, a odnosić sukcesy w bieganiu, gdy wali się dosłownie cały świat? To nie był mój rok, ale użyję znienawidzonego przeze mnie powiedzenia biegaczy: walczyłam! Walczyłam i wierzyłam, że karta w końcu się odwróci. Zanim zrobi się naprawdę ckliwie, przejdę już do stricte biegowych spraw i relacji. Czytajcie i nie marudźcie, że długi wpis, bo zacznę dzielić na 4 części 😉
Ostatni tydzień przed startem
Biegam obecnie 80-100 km tygodniowo i można powiedzieć, że w ogóle ich nie czuję. Całą zimę i wiosnę robiłam dużo mniej, a byłam zajechana dzień w dzień. Myślę, że w końcu zgrało się ze sobą kilka ważnych czynników: praca, upływający czas, zmiany w treningu. To pomogło mi ruszyć z miejsca. Równo tydzień przed startem zrobiłam bardzo mocny bieg w tempie narastającym, resztę niedzieli przeleżałam jedząc lody i ledwo się ruszając, ale dumna z siebie byłam wielce! Zgodnie z planem robię w poniedziałki wolne lub wolne rozbieganie. Właściwie to powinnam zrobić ten trening, ale nie zrobiłam, miałam jeszcze ostatni (mam nadzieję) rezonans i czuję się usprawiedliwiona. We wtorek sobie odbiłam i wrzuciłam 10×1000 m. Nogi mi tak kręcą, że momentami mam wrażenie, że ktoś je podmienił. Miałam robić tempem 4:0, ale +/-3:50 biegałam mocno się hamując, cały czas z uśmiechem od ucha do ucha – taka forma, co za satysfakcja! 😉 Bartek i Paweł nie pochwalili tego treningu. Marudzili, że start w sobotę i się nie zregeneruję, ale szkoła kenijska to kenijska i ja wiem lepiej! A tak poważnie, może miało to być takie moje zapasowe usprawiedliwienie w razie niepowodzenia w Hajnówce. Aż do czwartku się wahałam, czy jest sens zmniejszać intensywność – bo jak znowu mi nie wyjdzie? A tak to bym napisała, że biegłam z pełnego treningu itd. itp.
W środę zrobiłam luźne rozbieganiA, tak! Dwa rozbiegania, a nie jedno rozbieganie! Zrobiłam spokojną dyszkę rano i drugą wieczorem. Nogi lekkie, tętno niskie, jedynie ciut psychicznie byłam zmęczona takim podwójnym bieganiem. Zrobiłam dwa, bo brakowało mi luźnych kilometrów w dzienniczku, poza tym cały czas się zastanawiałam, czy jednak nie odpocząć chociaż jeden dzień przed startem… a wiecie, kilometry w szkole kenijskiej muszą się zgadzać 😉 W czwartek podjęłam decyzję i postanowiłam jednak odpocząć, więc zrobiłam luźną dychę na bieżni plus jeden kilometr w tempie docelowym na półmaratonie. Ustawiłam 4:11, zrobiłam je na tętnie 160 (mój niski drugi zakres), zajarałam się na maksa, bo wiedziałam, że to oznaka mega mocy! Swoją drogą średnie tempo biegu w Hajnówce wyszło 4:11, dobry ze mnie kalkulator, co nie? Po bieżni zrobiłam UWAGA! 45 minut stabilizacji i ćwiczeń na brzuch oraz pośladki. Czemu? Po prostu nie mogłam się oprzeć. Gdy w piątek obudziłam się z zakwaszonym tyłkiem, Bartek złapał się za głowę i już nie chciał słuchać o mojej szkole kenijskiej. A w piątek? No, w piątek odpoczywałam i starałam się pilnować tego co jem, żeby nie powtórzyć akcji z Wings For Life. Tosty bezglutenowe z masłem orzechowym rano, do końca dnia już tylko z dżemem, trochę wafli, herbatników, ze trzy batoniki Raw Bite i woda. Pierwszy raz nie piłam izotoników dzień przed biegiem. W piątek wieczorem byliśmy już w Białowieży. Ja, Bartek, Paweł, Tomek i Jurek, wszyscy przyjechaliśmy tu w jednym celu – nałapać endorfin na drodze Białowieża-Hajnówka! Jejku jak tu pięknie! Jak ja uwielbiam naturę i bieganie w takich terenach. Łezka w oku się zakręciła. Warszawa to nie mój klimat. Jest wieczór, jem kanapki z dżemem, to znaczy tosty, ale na zimno, bo wysadziłam korki włączając piekarnik. A gdzie jest stres przedstartowy? Kaśka weź się ciut zestresuj, niech żołądek się zaciśnie, pot zimny zaleje, a w nocy przewracaj się z boku na bok marząc o tym, by mieć już ten bieg za sobą. Naprawdę? Znowu się nie stresujesz dzień przed biegiem i śpisz spokojnie? Zestresowana nie, ale byłam mocno podekscytowana. To musiał być mój dzień.
Dzień startu
Klasycznie, wstaliśmy dużo wcześniej. Każdy zgodnie ze swoimi rytuałami jadł, pił i czekał do godziny 12.00. Jedni w samotności koncentrowali się na huśtawce, drudzy pili red bulla, a jeszcze inni nie wyobrażają sobie jeść bułek na słodko. Na tej huśtawce, to ja leżałam. Słuchałam muzyki, rozsadzała mnie energia. To jest mój dzień. Tyłek jeszcze przykwaszony, ale to jest mój dzień! Gdy zaczęłam wiązać buty, Paweł zauważył, że trzęsą mi się ręcę – jednak trochę stresu było. Poszłam się rozgrzewać w samotności, cały czas słuchając muzyki i myśląc o strategii. Tylko ja i moje tempo – tak będzie brzmiał tytuł drugiej części relacji. Wybaczcie, ale jak mam zmieścić jeszcze to co działo się po biegu, na biesiadzie, muszę podzielić!
Pozdrawiam!