Relacja z Ironman 70.3 Gdynia – gdzie jesteś kobieto z (pół) żelaza?
Ironman 70.3 Gdynia 2018 przeszedł do historii. W historii triathlonu na pewno zapisze się ze względu na niesamowity występ Danieli Ryf, która ustanowiła nowy rekord świata. Smaczku dodawało pojawienie się również innych znakomitych zawodników ze światowej czołówki, jak: Mirinda Carfrae i Tim O’Donnell oraz naszych polskich zawodników PRO. Czołówka robiła wrażenie, tylu prosów w jednym miejscu jeszcze nie widziałam. Zaraz za ich plecami startowało prawie 2 tysiące zdeterminowanych do walki amatorów, w tym ja. To był mój drugi start na tym dystansie. Z czego go zapamiętam? Jak wygladała moja historia?
Do Gdyni jechałam świetnie przygotowana. Byłam pewna, że uda się zrobić świetny wynik, a ostatnie tygodnie pozytywnie mnie nakręcały i tylko dodawały wiary. Wszystko układało się idealnie. Miałam drobne problemy po drodze, ale nic co mogłoby mocno zaważyć na mojej aktualnej dyspozycji. Wystartowałam, uzyskałam wynik 4:59:20; świetny czas, ale nie o taki czas walczyłam przez ostatnie miesiące przygotowań, stąd mój niedosyt i rozczarowanie. Jak do tego doszło, zapraszam do czytania, postaram się wyciągnąć trochę wniosków i moich przemyśleń.
Pierwszy duży błąd popełniłam już dzień przed startem. Do Gdyni postanowiłam wyruszyć w sobotę, wczesnym rankiem. Gdynia nie była moim priorytetem, nie chciałam Bartka ciągać za długo po tych triathlonach, kotów zostawiać na głowach innych. Wydawało mi się, że jak dojedziemy na 10 rano, załatwię wszystko co trzeba i będę miała czas na spokojny odpoczynek i koncentrację na starcie, że ten dzień przed wystarczy. Niestety do samej Gdyni dojechaliśmy koło 14.00, póki udało się zaparkować i dojść do strefy startu, minęła kolejna godzina, a przy okazji pierwsze kilometry w nogach. Właściwie od tej 14 do 20, latałam po strefie, a to rower oddać do szybkiego przeglądu i regulacji (dziękuję chłopakom z AirBike za wyrozumiałość i cierpliwość), a to zjeść, odebrać pakiet, stawić się na odprawie, wstawić rower do strefy, tu pogadać, tam se fotę strzelić i tak gdy o 21.00 leżałam w łóżku byłam styrana tym wszystkim tak, że zasnęłam dosłownie po chwili, a wstałam dopiero na dźwięk budzika. Zero wstawania w nocy i problemów ze snem. Połówka Ironmana to jednak kilka godzin solidnej roboty na trasie, nie powinnam tego lekceważyć w przyszłości i dzień przed jedyne o czym myśleć to odpoczynek.
Koło 5 rano zjadłam klasyczne śniadanie przedstartowe: chleb z miodem popity czarną kawą z cukrem. Przygotowałam żele, izotoniki, obudziłam Bartka i mogliśmy ruszać. Start amatorów zaczynał się o godzinie 8:10. Do tego czasu od 6:30 mogłam wejść jeszcze do strefy zmian i zostawić żele i bidony przy rowerze, sprawdzić czy w workach zmian wszystko jest ok, dopompować koła w rowerze. Po tym ruszyłam na plażę gdzie mogłam się rozgrzać, założyć piankę i wskoczyć do morza. Stresowałam się, ale jakoś bez tragedii. O 7:45 skończyła się rozgrzewka w wodzie, trzeba było wyjść i ustawić się w strefach startowych. Tu popełniłam swój drugi błąd, wiem, że organizator musi wymagać by ludzie stali już wcześniej w strefach, ale stanie 30 minut przed startem w piance chyba mi nie pomogło.
Armata wystrzeliła! Ruszyli prosi! Kolejny strzał! Proski już w wodzie. Kilka minut oczekiwania i oto my! Amatorzy! Wskakujemy co 10s po 8 osób. Taki start daje duży komfort psychiczny. Czas na mój skok!
PŁYWANIE
Wbiegam do Bałtyku bojowo nastawiona, a tu wody po kolana, ni biec ni płynąć. Słabo pokonuję ten odcinek, czuję od początku drewniane nogi, mam nadzieję, że to stres i zaraz mi odpuszczą. W końcu dostaję się na głębsze wody, macham rękami, kopię nogami, ale coś jest nie tak. Nie idzie mi kompletnie od początku, widzę jak z prawej wyprzedzają mnie kolejne osoby. Każde pociągnięcie kosztuje mnie masę wysiłku, nogami nawet nie jestem w stanie przebierać by złapać rytm. Przede mną 1900m, nie panikuję, wierzę, że zdążę się rozkręcić, a póki co skupiam się na nawigacji. Widzę niewiele osób przed sobą, żadnych nóg, trochę po prawej, trochę po lewej, po pozycji innych ciężko określić czy płynę optymalnie po trasie, czy trochę odbijam. Pierwszą bojkę mijam blisko lewym ramieniem, więc jest dobrze. Kolejne muszę już lepiej nawigować, bo niestety znosi mnie co chwilę na prawą stronę. W końcu dopływam do bojki nawrotowej, miał być tam statek i czerwona boja, a z tego co pamiętam był kajak i żółta. 100 m bokiem do fali, to chyba mój najgorszy odcinek, rzucało mną na prawą i lewą. Wiem, że to nie będzie dobre pływanie i marzę by już się skończyło. Powrót pod falę był ciężki, wydawało mi się, że w końcu coś przyspieszyłam, ale jeżeli zegarek dobrze pokazał, to niestety powrót przekreślił dobry wynik. Pierwszy kilometr pokonałam tempem 1:40-1:43 /100m, a wracałam około 2 min/100m. Wyszłam z wody po 35 minutach, na macie pomiarowej miałam 35:26. Przyzwoitość zachowana, ale nie o taki czas walczyłam. Ustawiłam się na 32 minuty, przestrzeliłam o ponad 3, głupio mi w stosunku do innych, którzy dobrze się ustawili i głupio mi przed samą sobą. Pływałam dzielnie przez ostatnie 5 miesięcy, nic nie odpuszczałam, treningi zaczęły przekraczać 4 km i choć lubię pływać, to wykonana praca niestety nie była adekwatna do wyniku i jestem sobą po prostu rozczarowana. Pokonało mnie morze, pokonało mnie kolejny raz open water i brak dobrej taktyki. W Taupo uzyskałam 36 minut na macie 35 po wyjściu z wody, a więc wynik podobny, a jednak praca przed zawodami dużo inna. Pływanie w morzu jest trudniejsze niż w jeziorze, zdaję sobie sprawę, ale nie powinno być aż tak dużej różnicy. Powinnam lepiej sobie poradzić. Nie poradziłam. W RPA czeka mnie pływanie na otwartym oceanie, ze startu wspólnego – jeżeli w Gdyni sobie nie poradziłam, nie wiem co ja zrobię w RPA, chyba pozostaje liczyć na atak sinic.
Widząc swój czas pływania, w głowie mam jedno: nie wyszło jak chciałaś, ale walczysz dalej, przed tobą rower, skup się i do przodu. Biegnę po swój worek zmianowy, który wisi skrajnie po lewej, więc olewam przebieganie przez środek, niestety wolontariusze cofają mnie żebym przebiegła po dywanie. W końcu łapię worek, przebieram się, wyrzucam go, cisnę po rower, wyjeżdżam ze strefy. Zmiana zajmuje mi 2:41, myślałam, że szybko, a jednak raczej zmiana z tych wolniejszych.
ROWER
Jestem już na rowerze. Wyjeżdżamy po deptaku ułożonym z kostki. Jestem gotowa na podjazdy! Jestem gotowa na walkę! Wierzę, że rower mogę zrobić naprawdę szybko. Naciskam na pedały raz, drugi, trzeci, i co widzę? Moc słaba, prędkość słaba, wiem jednak, że zawsze potrzebuję z 2 km na rozkręcenie, więc bez paniki robię swoje i tak muszę wyjechać z miasta, zaliczyć pare zakrętów, wiaduktów, nie ma za bardzo jak poszaleć z prędkością. Do tego na trasie jest już masa ludzi, słabe pływanie sprawiło, że pierwsze kilometry jadę w ścisku, sędziowie pilnują odległości, wyprzedzam ile mogę, inni wyprzedzają ile mogą, dużo szarpania, mało jazdy w pozycji aero, do tego cały czas w górę i pod wiatr. Co ja się k… namęczyłam przez pierwsze 30 km to moje. Motywowały mnie słowa Kalacha, że jak przeżyję pierwszą połowę, dalej będę mogła sporo nadrobić. Po 30 km zaczynam mieć kryzys. Nogi od początku nie kręcą jak powinny, waty wynoszą tyle co na jazdach spokojnych po 100 km, a boli mnie wszystko, jak nigdy na rowerze, do tego nie mogę opuścić głowy i skupić się po prostu na tym by cisnąć. Nie znam trasy kompletnie, w ciul zakrętów, innych uczestników i ciągła jazda góra-dół nie pomagają. Po trzydziestym kilometrze, gdy mogłam sporo nadrobić, niestety miałam przed sobą innych kolarzy, których ciężko było wyprzedzić zjeżdżając w dól, więc w większości dostosowałam prędkość i odległość i nie pocisnęłam tyle ile bym mogła mając przed sobą pustą drogę. Mimo wszystko zaczynam nadrabiać, średnia prędkość rośnie, widzę nadzieję. Przede mną jeszcze jakieś 50 km, które mogę dobrze wykorzystać. GoRio! Będzie jeszcze pięknie. I nagle jeb! Od 60 km jadę w deszczu. Wiatr napindala, deszcz napindala, generalnie nie jadę dużo wolniej, złapało mnie w takim momencie trasy, że nie było jakoś niebezpiecznie. Dopiero gdy deszcz ustał, poczułam jego negatywne wpływy. Słaba widoczność, mokry dziurawy asfalt, mnóstwo zakrętów, torów, pasów, skrzyżowań, koleiny, to wszystko wybija mnie z rytmu. Po osiemdziesiątym kilometrze wyjeżdża mi na drogę bus, hamuję, szybka analiza co się dzieje? Osoby zabezpieczające trasę zatrzymują samochód, coś machają, ja szybko odbijam na prawo, widzę słupki, więc szczęśliwa, że jakoś udało się wybrnąć z sytuacji jadę dalej, za mną przynajmniej dwie inne osoby. Nagle wyjeżdżamy na czołówkę samochodów. Jedziemy chwilę pod prąd, skuter sędziowski coś do nas krzyczy, zanim znajdujemy dogodną sytuację by wrócić na trasę trochę czasu niestety mija. Od tej pory jadę bardzo ostrożnie, przede mną coraz mniej osób, są skrzyżowania, na których nie jestem pewna czy dobrze jadę, a w samej Gdyni cisnę od zakrętu do zakrętu, od dziury do dziury. Tak fatalnego asfaltu przez tak dugi odcinek trasy nigdy nie zaliczyłam. Nie wiem co kryje kolejna kałuża, kibice na zakrętach krzyczą by uważać bo ludzie zaliczają szlify. Dojeżdżam do końca etapu rowerowego. Nie jestem zmęczona, jestem rozczarowana, że 90 km minęło, a ja czekając na idealną chwilę by powalczyć, nie zrobiłam nic. Dojechałam. Po prostu dojechałam. Schodzę z roweru z poczuciem, że więcej pracy wykonuję na byle treningu. Zaskoczyła mnie trasa, zaskoczyły warunki, jakość asfaltu i ilość innych uczestników. Źle wspominam tę trasę, zdecydowanie najgorsza na jakiej miałam przyjemność jeździć. Dałam ciała, nie umiałam tu zaryzykować, nie umiałam dać z siebie więcej, ale czy mogłam dać z siebie więcej? Też już nie jestem tego taka pewna. Moje ostatnie starty pokazują, że taki już ten mój rower jest i progres przychodzi dużo wolniej niż można by się spodziewać.
Etap na rowerze wyniósł 2:43:58, to daje średnio jakieś 33km/h. Nie jest źle, jest poprawa, ale podobnie jak w pływaniu, czuję, że w porównaniu z tym co trenowałam, start wypadł bardzo miernie.
Odstawiam rower, zapominam o tym co było. Szybko zakładam buty i jestem już na trasie. Zmiana znowu mało imponująca, 2:43, k#$%*, jak ja to robię?
BIEG
Przede mną ostatni etap – półmaraton. Zaczynam spokojnie, tempem 4:20-15 i czuję się świetnie oddechowo, ramiona też mam luźne, uśmiecham się do kibiców i jedyny problem jaki mi towarzyszy, albo aż problem – od początku bolą mnie kolana. Pierwsze 5 km mijają nadzwyczaj gładko, utrzymuję średnią poniżej 4:20 i wierzę, że bez szarpania dobiegnę tym tempem. Niestety już na drugiej pętli tempo drastycznie zaczęło spadać, nie mam siły by przyspieszać, ból kolan jest coraz silniejszy. Ilość kibiców przy trasie sprawia, że ani przez chwilę nie myślę by się poddać, na spokojnie wiem, że to dobiegnę. Po prostu na spokojnie to dobiegnę. Pod koniec drugiej pętli słyszę Bartka, który krzyczy bym powalczyła o czas, wtedy oświeciło mnie, że pewnie 5 godzin mogę złamać. Zaczęłam przeglądać ekrany danych, o jest! 4:36 jestem na trasie, a do pokonania mam jeszcze 5 km z hakiem, szybka kalkulacja i ustalam, że muszę biec jakieś 4:30. Wtem pyka kilometr w 5:23!!! Co ja tam robiłam? Nie wiem, musze przyznać, że nie sądziłam, że mogę tak wolno biec. Zbieram się w sobie i postanawiam zawalczyć, najwyżej mnie odetnie i marszem dojdę na metę, w końcu to już tylko 5 km. Przyspieszam jak stara kolej, kolejny kilometr 4:44, z podbiegiem więc trochę jestem usprawiedliwiona, 4:07, a więc jest nadzieja, znowu podbieg i tempo 4:20, odcinek pod wiatr 4:30, ale jest jeszcze nadzieja, ostatni kilometr znowu 4:07 i na metę wbiegam po 4:59:20! Cieszę się, że tego nie odpuściłam, jestem wdzięczna Bartkowi, że przypomniał mi o tych pięciu godzinach. Wbiegam zmęczona, szczęśliwa, ale też lekko zawiedziona.
Czas biegu to 1:34:32, tempo 4:30. Bardzo słabo jak na moje możliwości biegowe. W Taupo równym tempem po trudniejszej trasie pobiegłam tylko minutę wolniej. Tu pierwszy raz byłam wyprzedzana przez inne kobiety. Pierwszy raz dostałam bęcki na bieganiu, które to teoretycznie miało być moją najmocniejszą stroną.
Wiem, że ten start sporo mnie kosztował i na samej trasie i w przygotowaniach, a wynik zrobiłam porównywalny do swojego debiutu, przed którym dużo mniej trenowałam, dużo lżej, krócej, bez pomiaru mocy, licznika i innych pierdół. Bez kalkulacji, bez większego poświęcenia mojego i moich bliskich, po zimie spędzonej na trenażerze, na drugim końcu świata. I wiem, że trasa trudna, a warunki, warunkom nierówne, ale mimo wszystko z tego co trenowałam powinnam dać z siebie więcej. A nie dałam. Nie mogłam? Nie umiałam? Wydaje mi się, że triathlon nie do końca współgra z moją naturą, nigdy nie byłam silną kobietą, jestem wytrzymała, ale na triathlon potrzeba jeszcze sporo siły, by wykorzystać tę wytrzymałość i szybkość, ja na dzień dzisiejszy tego nie mam i nie potrafię wyciągnąć z siebie więcej.
Cieszę się z drogi, którą przeszłam. Mimo niedosytu, kolejna połówka Ironman to kolejny wielki krok dla mnie. Zebrałam doświadczenie, zaczynam rozumieć tę dyscyplinę coraz lepiej i swoje miejsce w niej. Nie wierzę bym mogła dać z siebie więcej w najbliższym czasie, nie wierzę, że praca, którą wykonałam odda gdziekolwiek. Jestem tu gdzie jestem. Czuję, że w triathlon mogę się bawić i tyle. Czy do zabawy potrzebowałam tego wszystkiego co wykonałam przez ostatnie pół roku? Chyba jeszcze jest za wcześnie bym głośno mówiła o wszystkich swoich myślach i wnioskach, a nie chcę byście źle mnie zrozumieli. Na dzień dzisiejszy jestem po prostu rozczarowana swoją formą, trenowałam sumiennie, mocno wierzyłam w siebie, zaangażowałam w swoją triathlonową drogę sporo osób, szczególnie rodzinę i czuję, że zawiodłam. Sam wyniki nie jest zły, pamiętajcie o tym, wynik to jedno, ale droga do niego to drugie. Ja czuję, że moja wykonana praca była nieadekwatna do wyniku, który uzyskałam i tyle.
CO DALEJ?
Plus jest taki, że fizycznie czuję się dużo lepiej niż po debiucie. Jedyny problem to kolano, które mam nadzieję, że jest tylko przeciążone i ból przejdzie po kilku dniach. Jak będzie wyglądał mój trening dalej, nie wiem. Gdy po Ślesinie zaczęło wszystko się sypać, mimo wszystko wierzyłam, że ostatecznie zmierzam w dobrą stronę. Naprawdę psychicznie sporo mnie kosztowało utrzymanie tej wiary aż do przekroczenia mety na plaży w Gdyni. Gdy to zrobiłam, wiara uleciała ze mnie i nie chce mi się jej łapać. Co ma być to będzie, chęć do trenowania jest dalej, ale parcia do przodu już niekoniecznie. Nie wyobrażam sobie teraz życia bez roweru i pływania, ale spuszczam ciśnienie na wyniki. Kocham sport, kocham stawiać sobie wysoko poprzeczki, gdy osiągam cele cieszę się na całego, a gdy nie idzie zgodnie z planem nie kryję rozczarowania. Rozczarowanie nie trwa jednak długo, a dobry cięty humor nie opuszcza mnie ani na chwilę, więc nie martwcie się, I feel fine 😉
I już tak na koniec szczere ogromne podziękowania wszystkim kibicom na trasie i wolontariuszom! Wspaniała robota, ten bieg dzięki Wam był prawie przyjemny 🙂 Krasuskowi dziękuję za kilka słów, które zamieniliśmy na rowerze, zjawiłeś sie w sama porę, bo już chciałam wracać. Remisiowi za uspokajanie mnie przed startem, zdjęcia i zimną krew gdy ja odlatywałam. Mojemu Bartkowi, który lata ze mną po tych triathlonach, wierzy, akceptuje i jeszcze mówi, że to lubi. Wszystkim śledzącym i dopingującym online, gdy dzień przed startem dostałam masę wiadomości i komentarzy z życzeniami powodzenia i słowami otuchy, zapomniałam o stresie i strachu. Bardzo bardzo dziękuję, jesteście najlepsi.