trening

Jak startować na 10 km, by nie bolało? Słów kilka o Biegu Niepodległości

Ostatnie metry

Dzień Niepodległości świętowałam po biegowemu, w XXV warszawskim Biegu Niepodległości. To był mój pierwszy start w tego typu imprezie. 12 tys uczestników, na dystansie 10 km, nie napawały mnie optymizmem, ale postanowiłam spróbować i w ten sposób oficjalnie pożegnać Warszawę.

Ja swoje, kucyk swoje 🙂

Jak pewnie wiecie, do tej pory starty na dystansie 10 km nie należały do moich udanych i lekkich. Nigdy nie umiałam obiektywnie ocenić swoich możliwości na tym dystansie. Zawsze stresowałam się, zaczynałam za szybko, poddawałam się w połowie, nie potrafiłam utrzymać tempa do końca. Mentalnie cierpiałam mocniej niż na maratonie. Postanowiłam coś z tym zrobić i po Berlinie odpaliłam plan: uczę się biegania na 10 km.

Pełne skupienie na rozgrzewce 

Zaczęłam rozsądnie zwiększać objętość treningów i myśleć o ich jakości. Zajęłam się też zaniedbaną przeze mnie siłą, dodałam trochę ćwiczeń na stabilizację i rozciąganie. 5 tygodni to mało czasu na wielkie zmiany. Z 43:48 (moja poprzednia życiówka), większość obstawiało, że urwę maksymalnie minutę. Ja uparłam się na bieg w średnim tempie 4:10 min/km. Z moich testów szybkościowych na dystansie 5 km wynikało, że powinnam sprostać zadaniu.

Wybaczcie ten przydługi wstęp, ale chcę Was jak najlepiej wprowadzić w to, czego dziś dokonałam! 🙂
Przejdźmy, więc do relacji…
Uważam, że podział na strefy był trafionym pomysłem i straty na mijaniu były minimalne. Trasa była szeroka i prosta. Atmosfera sympatyczna. Kibiców dużo. Pogoda idealna. W ogóle sie nie stresowałam, bo wierzyłam w swoje możliwości 😉

Góra już nie nadążała

Najważniejsze to nie spuchnąć na pierwszych kilometrach
Zaczęłam tak jak planowałam: spokojnie i planowo. To najważniejsza zasada biegania na 10 km (dla amatora, który chce dać z siebie wszystko do samego końca). Trzeba pilnować się od początku. Jeżeli już na pierwszym kilometrze tętno poszybuje na wyżyny możliwości, nie ma nawet cienia szansy na utrzymanie tego do końca. Tempo będzie spadało, a tętno rosło. Samopoczucie w takiej sytuacji jest fatalne i nawet jeżeli padnie życiówka, to nie będzie ona tak cieszyć, jak ta zrobiona w dobrym stylu. Poczułam tę różnicę na własnej skórze i wiem, że dla wielu będzie to czcze gadanie, ale jeszcze raz przypominam: trzeba startować w tempie, na które jesteśmy przygotowani, ewentualne dociskanie lepiej zostawić na później.

Utrzymać to, co zostało już wypracowane
Już po pięciu kilometrach rozpierała mnie duma, że udało się przebiec równo i planowo aż tyle! Na tamten moment, to był mój absolutny rekord i co by nie było dalej, połowę dystansu przebiegłam równo 😉 Odliczałam w głowie kolejne metry z myślą, by kryzys przyszedł jak najpóźniej. Miałam na zegarku szósty kilometr i dalej trzymałam tempo. Siódmy był ciężki. Zaczęłam zwalniać. Czułam już zmęczenie i chciałam po prostu dobiec. Na szczęście pierwszy raz w życiu moja głowa okazała się być silniejsza niż przypuszczałam. Nie było mowy o zwalnianiu! Trzeba było trzymać się planu!

Na dziewiątym można postawić wszystko na jedną kartę
Wiedziałam, że osiem kilometrów przebiegłam bardzo ładnie. Zostały dwa, to tyle co nic w takiej sytuacji! Prawie finish – czas zaszaleć! Mogłam docisnąć, pozwolić sobie na ułańską swawolę i skończyć tę zabawę w średnim tempie 4:09 min/km!

Tym biegiem zamknęłam sezon startowy 2013. Oficjalnie zrobiłam 10 km w 41:43, czyli poprawiłam się o dwie minuty. Pierwszy raz rozegrałam start na 10 km świetnie taktycznie i to najbardziej cieszy. Po żadnej dyszce nie czułam się tak wybornie!

Pozdrawiam!
EDIT: Pisząc o zmianach w treningu zapomniałam z tych emocji wspomnieć o ważnym, nowym podejściu do interwałów, na które zostałam przekonana podczas warsztatów z pulsometrem z bieganie.pl. Wielkie dziękuję Adamowi i całej grupie trenerów! Może nie było najpilniejszym uczestnikiem, ale naprawdę dużo wyniosłam z tych spotkań 🙂

Share: