Jak wiecie to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale ja nie wierzę w taką w sporcie. Z bieganiem też zanim wkręciłam się na dobre musiałam zaliczyć kilka kryzysów i fochów, rozstań i powrotów. Z rowerem miałam nadzieję, że będzie podobnie.

Kto pamięta mój pierwszy kontakt z rowerem szosowym? Było to wiosną 2016 roku. Miałam wtedy jeszcze zakaz biegania, a na rowerze mogłam jeździć w pozycji siedzącej (tak by kąt zgięcia nogi nie był zbyt ostry) i najlepiej indoor żeby bezpiecznie zobaczyć jak to będzie. Wtedy z pomocą przyszli wspaniali ludzie, Kross zaproponował mi rower, a nieistniejący już Sklep Guru pomagał w pierwszym kompletowaniu niezbędników kolarskich. Jak wybrać swoją pierwszą szosę pisałam tu. Czas powrotu po kontuzji był dla mnie bardzo trudny, ale czułam wokół siebie ogromnie wsparcie w różnej formie, za które jestem wdzięczna. Wam też moi drodzy czytelnicy <3

ETAP ZAPOZNANIE

Podczas majówki wyjechałam na swoją pierwszą jazdę. Specjalnie sprawdziłam co ja wtedy tam pojechałam. Było to 24 km w 62 minuty. Wiedziałam, że wolno jeździłam, ale że aż tak? Delikatnie się zdziwiłam. O swojej pierwszej jeździe pisałam tu.

Nie był to łatwy początek. Nie należę do specjalnie odważnych, w rowerze szosowym wiele rzeczy było dla mnie nowością: cienkie koła, wpięte buty. Paraliżowała mnie myśl o ewentualnym upadku. Do tego miałam słabe nogi po przerwie, a prawa po operacji cały czas wymagała dodatkowych ćwiczeń. To wszystko nie ułatwiało. Wychodziłam na rower 1-2 razy w tygodniu, głównie w weekendy i tak powoli jakoś do niego się przekonywałam. Otwarcie wtedy pisałam, że nie wszystko mnie zachwyca, że boję się wyjmować bidon z koszyka, jeździć po dziurach, czy na czyimś kole. Był to czas gdy wielu nie rozumiało moich problemów i lęków. No bo co może być trudnego w wyjmowaniu bidonu podczas jazdy? Dla mnie było i już. 

Mimo wszystko nie poddawałam się i nie dawałam niemiłym komentarzom. W swoim tempie, powolutku chciałam próbować dalej. Przecież nikt nie rodzi się mistrzem? A rower zastępował mi długie treningi biegowe, na które nie mogłam sobie pozwolić, a które bardzo lubiłam.

ETAP OSTATNI BĘDĄ PIERWSZYMI

We wrześniu czekała mnie triathlonowa sztafeta. Do tego czasu miałam jako taką motywacje by nie rzucać Kryśki w kąt i sumiennie te 2 razy w tygodniu sobie jeździłam. Start w sztafecie tylko potwierdził, że ni talentu ni mocy we mnie za grosz. Dojechałam jako 3 od końca wśród sztafet, za mną już tylko moja szefowa i ktoś na składaku 😀 I wiecie co? Nic mnie bardziej nie motywuje do pracy!

Podczas udziału w sztafecie mogliśmy doświadczyć niesamowitej atmosfery towarzyszącej imprezom triathlonowym. Wiedziałam, że chce pewnego dnia spróbować wystartować indywidualnie. 

Zanim jednak tak się stało jesień-zima 2016 odpoczywałam od jazdy na rowerze. Zaliczyłam może 10 treningów łącznie. W tamtym okresie bawiłam się treningami. Trochę pływałam, trochę jeździłam, a najwięcej biegałam. Na rowerze sprawy nie ułatwiał zginacz stawu biodrowego, który od czasu operacji był sztywny i pobolewał mnie po jazdach dłuższych niż godzina.

Styczeń-marzec 2017 wyglądał podobnie. Wiosną chciałam powalczyć o życiówki biegowe, a rower był uzupełnieniem zastępującym niedzielne wybiegania. Gdy w marcu poprawiłam wynik na 5 km, a w kwietniu na 10 km, mogłam znowu mocniej zacząć myśleć o rowerze i triathlonie, czy jeździć? Tu dalej trzymałam się zasady 1-2 w tygodniu. Dążyłam do trzech jazd, ale zawsze coś mnie blokowało. 

ETAP DEBIUT

I tak 27 maja zadebiutowałam w Sierakowie na dystansie 1/4. Przeżyłam szok w wodzie, zmęczenie pedałowaniem i rozczarowanie biegiem, z którym wiązałam najwięcej nadziei. Dziś już wiem, że bieganie po tym wszystkim, po prostu nie może być przyjemne i trzeba to zaakceptować 🙂 Uzyskałam wynik 2:41:01. Szału nie robił, wstydu też nie, w porównaniu do sztafety – dojechałam raczej gdzieś w połowie stawki, a więc progres był. Pojawiły się oczywiście głosy, że słaba jestem w tym triathlonie, że z takiego biegania powinnam lepiej to zrobić, itp. itd. W tamtym momencie wiedziałam swoje, to był maks mój fizyczny i psychiczny. Nie było mnie stać na więcej i już. Czy chciałam wtedy być lepsza? Pewnie! Ale żeby jeździć na rowerze szybko, trzeba przede wszystkim jeździć dużo, a ja tego nie robiłam – jak ktoś myśli, że z samego biegania da się mocno pojechać, jest w błędzie. 

Co przeżyłam w Sierakowie to moje. Później jeszcze zaliczyłam olimpijkę w Warszawie, która okazała się przyjemniejszym doznaniem. 

Cały czas jednak brakowało mi i treningów i umiejętności technicznych. Nie piłam i nie jadłam podczas jazdy, jeździłam tylko w górnym chwycie, na zakrętach hamowałam do zera, a na nawrotach wypinałam z pedałów.

ETAP PIERWSZE PRZEŁAMANIE

Czekał mnie jednak wyjazd z Bartkiem do St. Moritz. Wtedy też podjęłam decyzję, że mimo wszystko chcę dalej brnąć w tri. Biorę ze sobą rower i będę nabierać odwagi w górach. 

Lipiec 2017 – zaczynam jeździć na lemondce, jeść żele, wyciągać bidon. Zaliczam swoją pierwszą przełęcz, padający śnieg, stawiający wiatr. St. Moritz jest piękne, ale wymagające: pogoda, teren, duży ruch na drogach, nie było lekko, z każdą kolejną jazdą czułam się jednak pewniej. Przeżyłam tam prawdziwą przemianę. 

Po powrocie z obozu czekał mnie ostatni triathlonowy start w sezonie jaki sobie zaplanowałam – 1/4 w Chodzieży. Impreza niewielka, ale ze świetną atmosferą i wśród znajomych. Remiś startował na tym samym dystansie, a Krasus o połowę dłuższym (wtedy dla mnie abstrakcyjnym). 

Na metę dotarłam z czasem 2:31:02, znowu może to nie mistrzostwo świata, ale zajęłam drugie miejsce wśród kobiet i pierwsze w kategorii wiekowej. Wyszłam z wody kilka sekund przed Remisiem, co mnie pozytywnie zaskoczyło, biorąc pod uwagę mój krótki staż pływania. Na rowerze czułam, że w końcu daję z siebie wszystko. Mimo wiatru, podjazdów, prawie cały dystans pokonałam na lemondce. Osiągnęłam tam średnią 32 km/h , a potem pobiegłam dychę tempem 4:15, co wtedy wydawało się porażką, ale do tej pory jest jednym z lepszych moich wyników biegowych w tri. 

Byłam z siebie zadowolona. Wystarczył miesiąc w miarę uporządkowanego treningu by zrobić taki krok do przodu. Po czym znowu postanowiłam odstawić na chwilę rower, by tylko pobiegać. 

ETAP PRAWDZIWY PLAN TRENINGOWY

Od listopada 2017 ruszyłam z triathlonowymi planami i przygotowaniami od nowa. Teraz już chciałam na poważnie, zobaczyć jak to jest trenować pod triathlon regularnie. Umiałam już co nieco na rowerze, pływałam przyzwoicie, biegać po tym wszystkim też dawałam radę, czas było podjąć decyzję co dalej? Spinam to wszystko do kupy, czy dalej miotam się między zabawą, a chęcią bycia lepszą. Znacie mnie, wiadomo, że bawić się za długo nie umiem. Ten przejściowy rok wystarczył. Czy uważam go za zmarnowany czas? Absolutnie nie, wręcz przeciwnie. Takie ostrożne wchodzenie w świat triathlonu pozwoliło mi na spokojnie przekonać się do wielu rzeczy, nauczyć i nabrać wprawy. 

W grudniu 2017 już wiedziałam, że chcę poważniej podejść do sprawy. Zapadła decyzja o starcie na dystansie 1/2 w Taupo oraz zakupie roweru czasowego. Tu o mojej zmianie.Wtedy też zaczęłam trenować pod okiem Łukasza Kalaszczyńskiego. Wielki krok, ale myśl o starcie w Nowej Zelandii dodawała dreszczyku emocji, siły i wytrwałości.

Zimowe miesiące upłynęły mi na trenażerze. Na rowerze czasowym czułam się od razu dużo wygodniej, lżej i mocniej. Do tego podobał mi się wizualnie, a to kluczowa sprawa. Treningi na trenażerze nie sprawiają mi większego problemu, nawet w sezonie letnim lubię tę formę treningu. Jest szybciej, bezpieczniej, do tego łatwiej utrzymać mocne założenia treningowe. Stąd etap zimowy na trenażerze wspominam bardzo dobrze. Umiem się skoncentrować i wyjechać, a to na trenażerze podstawa.

14go lutego w końcu przyszedł czas na pierwszą jazdę na zewnątrz. I znowu tyle nowości naraz i ta niepewność, czy dam radę? Nowy rower, ja na drugim końcu świata, w dzikiej Australii pełnej kangurów, które biegają szybciej niż ja jeżdżę, ruch lewostronny, ja bez wsparcia… Było jak z Kryśką, wszystko w swoim czasie ogarnęłam, choć dużo krótszym, bo w 3 tygodnie do startu. Skok na głęboką wodę pozwolił nie tylko na spełnienie marzenia o starcie w odległej Nowej Zelandii, ale wyniósł mnie na kolejny poziom rowerowania. Od tamtej pory sięgam po bidony pod ramą, z tyłu, z prawej i lewej. Nie panikuję gdy złapie mnie deszcz, czy wiatr. Umiem sama naprawić większość drobnych usterek, no i co najważniejsze – przejechałam te 90 km ze średnią ponad 32 km/h! Po 3 miesiącach regularnych treningów zameldowałam się na mecie 1/2 Ironman z czasem 5:04 i zajęłam 3 miejsce w kategorii oraz zdobyłam slota na Mistrzostwa Świata w RPA. 

Jeszcze wiele rzeczy budziło we mnie strach na trasie rowerowej, ale z większością rozprawiłam się koncertowo. To był kolejny wielki krok, który dodał mi kilogram wiary w siebie.

ETAP MISTRZOSTWA

Z jednej strony wahałam się, a z drugiej bardzo chciałam wziąć tego slota. Wyjazd na Mistrzostwa Świata to piękne wyróżnienie, jednak wiąże się z kolejnymi kosztami (które i tak w triathlonie zdają się nie mieć końca), a momentami mnie przytłaczają i zaczynam się zastanawiać: co ja najlepszego zrobiłam? Mój poziom też nie jest jakiś mistrzowski, ale chcę dać z siebie wszystko. Chcę powalczyć i móc powiedzieć na mecie, że walczyłam z najlepszymi, dając z siebie to, co najlepsze. 

Wróciłam do treningów pod koniec marca. Od tamtej pory buduję formę na sierpień-wrzesień. Bywa, że jest z górki, bywa i pod. Zainwestowałam w kolejne rzeczy do roweru – miernik mocy i licznik (to już mam nadzieję oznacza koniec inwestycji na długo). Czy jazda z miernikiem mi pomaga? Pokazała na pewno, że jeżdżę słabiej niż moje możliwości fizyczne przewidują. Muszę  to po prostu wyjeździć. Etap rowerowy na kontrolnych startach na dystansie 1/4 wypadał przyzwoicie (około 35km/h), to daje dużą poprawę w stosunku do poprzedniego roku, jednak pokazuje też, że nie mam jeszcze najmocniejszej nogi i głowy. Zdobyłam jednak kolejne znaczące umiejętności techniczne: wypinam się z pedałów i zeskakuję z roweru, płynnie prowadzę rower do i ze strefy zmian oraz umiem posługiwać się gopro podczas jazdy. Coraz lepiej idą mi zjazdy i podjazdy oraz trzymanie nisko głowy.

Do tego wszystkiego im więcej jeżdżę, więcej potrafię, to i więcej frajdy mam. W ostatnim czasie odkryłam Stravę, co już kompletnie pozwoliło mi odpłynąć i uwaga: dochodzi do tego, że sama sobie wydłużam treningi. Uwielbiam jeździć sama i koncentrować się na przepychaniu wiatru, uwielbiam atakować podjazdy razem z Bartkiem i czyścić swój rower po każdej jeździe w deszczu. Mam wrażenie, że każda jazda to mój wielki krok naprzód.

Ostatni miesiąc spędziłam na Suwalszczyźnie, która moim zdaniem jest idealnym miejscem do treningów kolarskich. Jej boczne drogi asfaltowe, na których ruch jest naprawdę niewielki, a kierowcy ostrożni i mili, urozmaicony teren, piękna przyroda, sprawiają, że można tu jeździć bez końca i nie chce się wracać do Warszawy. A jednak, obowiązki wzywają i mój obozowy czas dobiega końca. Mam nadzieję, że rowerowe flow pozostanie. 

Nie wiem jak zakończy się etap mistrzostwa i co nastąpi po nim. Wiem, że droga jaką przebyłam była długa, a i tak jest dopiero początkiem gorącego uczucia. Przyjdzie z pewnością moment, że już niewiele rzeczy będę w stanie się nauczyć, czy poprawić, ale uczucie będzie na tyle trwałe, że pozostanie. Skąd to wiem? Bo jest budowane szczerze, na solidnych fundamentach, cały czas w oparciu o przekonanie: póki sam wierzysz i czujesz to co robisz – działaj, idź dalej i nie oglądaj się na innych. Także jeżeli ktoś z was ma watpliwości, czy to co robi ma sens, bo wyróżniacie się na tle innych, odbiegacie od ogólnie przyjętych reguł, ale jednak coś w środku podpowiada wam, że dobrą drogą wybraliście – nie schodźcie z niej, tylko z wysoko podniesioną głową idźcie dalej. 

Share: