Debiut w open water
Na lekcje pływania regularnie chodzę od połowy lutego. Zaczynaliśmy z Michałem od podstaw. Nie dość, że nigdy nie byłam biegłą pływaczką (żadną nie byłam tak dla ścisłości) i czucia wody miałam zero, to na dokładkę byłam świeżo po kontuzji. Na pływanie dostałam zielone światło wcześniej niż na chodzenie, więc postanowiłam to wykorzystać, mimo utrudnionego zadania. Zanik mięśni po prawej stronie ciała i kontuzjowany staw biodrowy (a machać nogami trzeba od biodra 😉 ) naprawdę nie ułatwiały zadania, ale zaparłam się i nie poddawałam: choćby nie wiem jak powoli mam iść, będę szła do przodu. Ba! Płynęła.
Czy mam momenty zwątpienia? Zanim zrobię coś dobrze, ćwiczę 10 razy dłużej od reszty, taka jestem w wodzie 😉 Więc pojawiają się myśli, że jestem wyjątkowo niezdarna w pływaniu i tego już nie zmienię. Na szczęście mam naprawdę dobrego trenera i ucina moje wątpliwości już przy wypowiedzeniu pierwszego słowa, w ten sposób nie tylko nie zrezygnowałam z pływania, ale pływam systematycznie bez wykręcania, obecnie 3 razy w tygodniu i moje pluskanie zaczyna przypominać jakiś styl.
Pisałam ten wstęp przed wieczornym treningiem, po którym mój optymizm ponownie przygasł, ale co tam! Kto jak nie ja, ma nauczyć się wysokiego łokcia! Dlatego kontynuuję opowieść o swoim pierwszym razie w open water i nie tracę nadziei na dalsze postępy.
Tak już poważnie pisząc, treningi przynoszą efekty. Obecnie w basenie czuję się na tyle swobodnie, że gdy trzeba wykonuję trening samodzielnie, bez nadzoru trenera (choć bardzo tego nie lubię), nie stresuję się pół dnia na myśl o basenie, powiem więcej: ja lubię pływanie i niecierpliwie wyczekuję kolejnych treningów. Nawet moje zatoki odpuściły i przestałam chorować po każdych nawrotach. Wszystko zaczęło się układać, pomyślałam więc, czemu by nie pójść krok dalej i spróbować w open water (normalnie w jeziorze) popływać. Ostatni weekend zaplanowaliśmy w Krasnopolu, moim domu rodzinnym, tam gdzie w sierpniu organizujemy obóz. Chłopaki, wiadomo, postawili na bieganie, a ja mając w perspektywie tylko 5 km i jezioro pod nosem, postanowiłam wypożyczyć piankę i sprawdzić jak to jest pływać w open water! Pełna optymizmu ruszyłam na podbój wód otwartych!
Piankę wypożyczyłam w Sport GURU, (chłopaki ratują mnie z każdej tri opresji), jak się dowiedziałam ile kosztuje, obgryzłam wszystkie paznokcie by jej nie zniszczyć 😉 Zakładanie pianki nie należy do najłatwiejszych zadań, ale nie jest też tak trudne jak sobie wyobrażałam. Po prostu trzeba się wcisnąć, naciągając bez użycia paznokci, a później szybko wskoczyć do wody by się nie usmażyć. Dodam jeszcze, że na pływanie wybrałam się w dniu, w którym w całej Polsce szalały wichury. Proste. Pianka, czepek, okularki, rozpęd, skok i płynę!
Robię trzy ruchy i wyskakuję z wody jak poparzona, krzycząc, że albo zaraz zwymiotuję, albo umrę na zawał od widoku dna jeziora. Drugie podejście. Staram się wziąć sprawę na spokojnie. Kilka metrów i znowu nie daję rady. Głębia, glony i moja wyobraźnia robią swoje. Spróbowałam jeszcze kilka razy i ani razu nie wypłynęłam dalej niż 20 m od pomostu. Zła jestem na siebie, ale po prostu nie mogę. Nie mogę się przełamać. Może jutro?
Pogoda się poprawiła. Chłopcy poszli pobiegać, a ja znowu nad jezioro. W asyście siostry (pływającej bez pianki) funduję sobie drugi dzień próby. Wbiegam, płynę i… i znowu to samo – nie daję rady. O ile do jednej (ale tylko jednej!) odmiany glonów zaczęłam się przyzwyczajać, załamujące się dno i głębia przyprawiają mnie o zawroty głowy. Na dzień dzisiejszy jest to nie do przejścia. Ciężka sprawa z tymi triathlonami.