40. BMW Berlin Marathon – bieg na medal

Skoro już wszyscy wiedzą, jak się przygotowywałam. Czas przejść do sedna – jak się biegło Berlin Marathon?
Stoimy w sektorze E. Do wystrzału zostały minuty. Ludzie zaczynają wyrzucać bluzy i worki. Idę za przykładem (wyrzucone przy trasie ciuchy, można by w tonach przeliczać). W ręce trzymam Powerade, z którym chcę biec do pierwszego punktu żywieniowego, żeby ominąć największe tłumy. Na biodrach poprawiam pas z trzema żelami (według planu miałam je zjeść na 10, 20 i 30 km). Żegnam się z Arturem. Oboje celowaliśmy w 3:30, ale On chciał biec równo, a ja pierwszą połowę wolniej a drugą szybciej (negative split). 8:45 – start! Balony w górę, czołówka do przodu. Jakieś 5 minut później przekraczam linię, włączam stoper i wszystko co za mną, przestaje istnieć. Nie stresuję się. Jest pięknie! Tłumy biegaczy, kibiców, szeroka droga, oklaski, muzyka – coś wspaniałego. Jednym okiem czujnie spoglądam na zegarek. Drugi kilometr przebiegam w 4:57, za szybko. Ostatecznie żegnam się z Arturem i zwalniam zgodnie z planem. Biegnę na luzie.
Po trzech kilometrach zrobiło się wąsko. Tłum zagęścił się. Na swój sposób, ścisk pomógł w trzymaniu spokojnego tempa. Nie chciałam wyprzedzać za wszelką cenę, wiedziałam, że i tak sporo metrów nadrobię. Do piątego biegłam nieco powyżej 5 min/km. Na 5-6 km wzięłam kilka łyków Powerade, wyrzuciłam butelkę i zaczęłam przyspieszać. Według planu tempo 5:00 miałam trzymać przez kolejne 10 km. Od początku zdawałam sobie sprawę, że jeżeli chcę mieć czas netto 3:30, muszę biec szybciej, niż mówią założenia (https://feelrace.com/marathonperfect.html). Na takich dużych maratonach, biegnąc w tłumie, a nie elicie, trzeba brać poprawkę na dodatkowe metry. Stąd od początku starałam się mieć te 2, 3 sekundy zapasu. Nie miałam opaski na ręce z zakładanymi międzyczasami, a mój zegarek nie ma opcji wirtualnego partnera, więc kalkulacje nie były zbyt precyzyjne, w dużej mierze opierałam się na kobiecej intuicji, co wyszło mi na lepsze 😉 Kolejne kilometry leciały jak szalone, a ja nie czułam zmęczenia. Atmosfera robiła swoje. W tym tłumie, w ogóle nie czułam, że biegnę na niesamowite 3:30! Po prostu wszyscy tak biegli. Starsi, młodsi, grubsi, chudsi, mało kto odpuszczał.
Po dziesięciu kilometrach miałam chwilowe załamanie. Ktoś podstawił mi nogę (niechcący, jak to w tłumie) i poleciałam na szczupaka. Zaczęła dokuczać kostka i goleń. Źle mi się myślało wtedy. Taki niefart! Na takim biegu!
12 km, widzę punkt z wodą. O matko! To już! Żel! Szybko go wyciągam, drugą ręką sięgam po kubek z wodą. Cały czas w biegu, tubkę odkręcam zębami, w ręce trzymam kubek. W tempie 5:00 min/km jem porcjami żel i popijam wodą. Na totalnym luzie, gdzie zawsze miałam problem z samym złapaniem tego kubka, biegnę, jem, piję, no cud normalnie! Poszło gładko, a kilometry lecą dalej. Na piętnastym wzięłam kilka łyków wody i izotonika Power Bar. Zapomniałam o kostce. Starałam się trzymać tempo nieco poniżej 5 min/km. Na dwudziestym zjadłam drugi żel (pamiętałam żeby wyciągnąć go wcześniej) i prawie nie zauważyłam, że to już półmetek! Czas 1:46:05 i 300 metrów więcej. Nie najgorzej sobie myślę, czuję się dobrze, dam radę jeszcze przyspieszyć. Mniej więcej od tego momentu kurczowo trzymam się blue line (namalowana linia na jezdni, oznaczająca najkrótszą trasę między startem, a metą). Liczę, że nie spotkam się ze ścianą. Korzystam z każdego punktu z wodą i izotonikami, schładzam się delikatnie (momentami było gorąco). Ciągle jest sporo ludzi w biegu i przy trasie. W ogóle nie myślę, że tyle już przebiegłam, że ja naprawdę jestem blisko celu!
Po dwudziestym piątym wyprzedzam coraz więcej ludzi. Na trzydziestym nie jem żelu, piję tylko wodę i Power Bar. Mam dobre przeczucia, ale nic nie biorę za pewnik. Od 32 km biegnę zgodnie ze strategią negative split: „prawdziwy maraton zaczyna się po 32 km”. Lecę, pędzę! Od 35 km, co kilometr na chłodno kalkuluję, czy uda mi się z tymi dodatkowymi metrami złamać 3:30. 36 km to mój najszybszy – bo w 4:25! O rety! Zwolnij Katarzyno, bo na ścianę wpadniesz, a cel jest tak blisko! Od 38 km moje kolana mają dość, czuję to. Wiem też, że wystarczy tempo 5:00 żeby dobiec zgodnie z planem, a ja biegnę nieco szybciej. Już nic nie piję, tylko biegnę i odliczam metry! Coraz śmielej myślę, że się uda, ale cały czas zachowuję zimną krew. 40, 41, patrzę na zegarek i wiem, że jest pięknie, a ja mam siłę, żeby do końca tak było! Po prostu biegnę, wyprzedzam, do końca cisnę (ale na spokojnie, bo kolana już zmęczone).
Brama Brandenburska, 42 km i meta! Zatrzymuję zegarek i jestem w szoku! Udało się! Kompletnie zaskoczona, nie wiem co robić. Nie wiem co jest bardziej niesamowite: czas, czy styl w jakim pokonałam ten maraton.
Moje międzyczasy:
Nie płaczę, nie krzyczę, tylko idę do przodu, jak każą, a w głowie sobie powtarzam: to wszystko było naprawdę. Ja to zrobiłam, tak po prostu! Idę i idę, a żeby za słodko nie było zaczynają łapać mnie skurcze w łydkach. Przeklinam je w myślach, co kilka metrów rozciągam.
Biorę medal, idę dalej, rozciągam łydki. Idę dalej, biorę wodę, rozciągam łydki, idę dalej. Spotykam Przemka, z którym znamy się z bloga i fb 🙂 Pyta mnie, co mi jest (bo ledwo lazę), a ja krzyczę, że 3:28! 😀 Po 40 minutach łażenia, odebrałam wszystko co trzeba (poza piwem, za to herbatki nalewanej z wanny wypiłam 3 kubeczki), odnalazłam wyjście i Sebastiana. W zeszłym roku mówiłam przez łzy, że ja już nigdy nie chcę biec maratonu, miałam takie skurcze, że nie mogłam chodzić o własnych siłach, a wczoraj z wielkim uśmiechem i ciągłym niedowierzaniem, w kółko powtarzałam, że ja naprawdę to zrobiłam! Kurczę, normalnie zrobiłam to! W wielkim stylu, którego po sobie nie spodziewałam się! Biegnąc drugą połowę szybciej! Zrobiłam maraton oficjalnie w 3:28:50 netto! Oj cieszę się!
Wiem, że odwaliłam kawał dobrej roboty, ale kim bym była bez tak wielkiego wsparcia?! Każdy z Was dołożył cegiełkę do mojego sukcesu, czytając, kibicując, wierząc i gratulując mi. Dziękuję Wam! Napędzacie lepiej niż węglowodany! Za wkład merytoryczny szczególne podziękowania należą się Sebastianowi, który pracuje nad moim treningiem ogólnym i rozciąganiem. Byłam też na kilku „Treningach z pulsometrem”, organizowanych przez Adama z bieganie.pl. Rozmowy i bieganie z ludźmi mądrzejszymi ode mnie korzystnie wpłynęły na końcową jakość mojego treningu i wybór strategii na maraton, a także samo poczucie przed startem! Szczerze dziękuję, bo pierwszy raz spotkałam się z tak fachową i sympatyczną grupą treningową w Warszawie. Gdy tylko odpocznę, chętnie wrócę na przygotowania do Biegu Niepodległości 🙂
Pogoda, która dopisała, trasa, naprawdę płaska (osobiście nie pamiętam żadnych podbiegów), tysiące kibiców, tłumy biegaczy i wsparcie kolegi Artura przed samym startem, to wszystko odbiło się pozytywnie na moim biegu. Nie mogło być lepiej!
Maraton w Berlinie to już historia. Nogi jeszcze czują tę historię, ale w porównaniu do zeszłego roku – pikuś (chodzę po schodach, siadając nie opieram się najpierw na rękach, znacie to?). Czas jednak spojrzeć w przyszłość. Przyszłość pełną zmian, o których nie śniło się najśmielszym! Zanim jednak odkryję wszystkie karty i zamknę spokojnie sezon, powalczę w listopadzie o nową życiówkę na 10 km (tak na maxa!).
Pozdrawiam!