Berlin! Berlin! Berlin!
Maraton był wczoraj. Czas ochłonąć i uwierzyć, bo to wszystko naprawdę się wydarzyło. Byłam tam i ja! Przebiegłam swój trzeci maraton z czasem netto 3:28:50!
Przed startem
Zacznę od tego co najważniejsze – przygotowań.
1. Trening
W styczniu wróciłam do regularnego biegania. Pierwszy kwartał był ciężki. Wszystko szło powoli i boleśnie, ale nie poddawałam się. Zimę przepracowałam z zaciśniętymi zębami, wierząc, że jeszcze będę szybko biegała 🙂 Przełom nastąpił na Półmaratonie Warszawskim (KLIK-KLIK). Nabiegałam tam 1:40:25, wiedziałam, że nie przypadkiem. Po kontuzji uzupełniłam swój trening o ćwiczenia wzmacniające, rozciągające, stabilizujące. Poprawę widać gołym okiem. To właśnie wtedy postanowiłam, że maraton w Berlinie pobiegnę na 3:30, a co! Ja nie pobiegnę?! Kwiecień, maj, czerwiec, upływały mocno treningowo. Myślę, że w czerwcu byłam w szczycie swojej formy (nieoficjalnie, luźno przebiegłam półmaraton w 1:37). Niestety lipiec, sierpień, wrzesień – to były ciężkie miesiące. Musiałam pogodzić treningi z burzą, która rozgrywała się w moim życiu prywatnym. Zamykałam głowę na wszystkie problemy i z zaciśniętymi zębami biegałam, czasem do granic wytrzymałości. 29 września zaczął pukać do moich drzwi, a ja czułam, że jeszcze nie jestem gotowa… ale wyjścia nie było, musiałam otworzyć.
Sam plan treningowy, był układany przeze mnie i w sumie nic ciekawego w nim nie ma. Po prostu omijam te wszystkie trudne sformułowania i podziały treningu, których używają inni. Podstawowym założeniem było: biegaj i odpoczywaj. Tygodniowo wychodziło 4-5 treningów: interwały, biegi tempowe 12-15 km (w tempie maratońskim, drugi, trzeci zakres), podbiegi (12x300m, w tempie 4:30), gimnastyka biegowa (skipy, przebieżki, wieloskoki), wybiegania (22-30 km). Nie biegałam pod tętno, czasem na nie patrzyłam, żeby jako tako trzymać się ram. Raz w tygodniu robiłam trening ogólnorozwojowy, co drugi dzień stabilizacja, zawsze po biegu rozciąganie.
2. Odżywianie
Całe życie boli mnie brzuch. Niektórzy już nie mogą tego słuchać, a ja od lat próbuję odkryć co mi jest… W końcu, chyba się dowiedziałam (chyba, bo lekarze mówią, że diagnoza nie jest na 100%). Nie trawię glutenu. Póki co trzymam się tego i czuję się dobrze. Nieco straciłam na wadze i formie (tak sądzę), ale już poogarniałam z grubsza co mogę, a czego nie i nie miewam problemów na dłuższych biegach, itd… Dlatego przed maratonem trzymałam się ścisłej diety, obfitej w ziemniaki (frytki!!!), inne warzywa (do obiadu i kolacji), owoce (banany, jabłka, kokosy, ananasy, mango, winogrona, itp – codziennie przynajmniej 3 porcje). Owsiankę, bułki i makarony zastąpiłam kaszami, ryżem, kukurydzą. Niezmiennie jem dużo ryb i trochę mięsa. Nie stronię od słodyczy.
7 dni przed maratonem zmniejszyłam ilość węglowodanów w diecie (ale nie wyeliminowałam), żeby 3 dni przed, zacząć ostro ładować. Potwierdzenia naukowego nie mam, po prostu czuję, że ta metoda mi służy.
3, 2, 1 – dni przed startem |
Dzień przed zjadłam: bardzo słodkie placki z mąki kukurydzianej, 4 banany, chrupki kukurydziane, dwie paczki żelek, frytki, chałwę, makaron kukurydziany z pomidorami (bez skórki) i oliwą. Wypiłam 3 kawy, 1,5 l wody mineralnej, 0,5 l izotonika, 0,5 l węglowodanów (dwie godziny przed snem). Rano zjadłam banana i dwie kanapki na pieczywie ryżowo-kukurydzianym: jedną z miodem, drugą z nutellą.
3. Nastawienie psychiczne
W środę zaczęłam się stresować, że jednak nie dam rady. 3:30 to spory przeskok, może jeszcze nie na moje siły… Myślałam sobie: jak ja to napiszę na blogu, że się nie udało?! Nie udało się, a ja tyle o tym gadałam, pisałam, planowałam… Będzie wstyd i śmiech na sali, że taka słaba jestem… Zamykałam głowę na te obawy, to pojawiały się nowe! Jak ja sobie poradzę na starcie, całkiem sama, w takim wielkim Berlinie! A co będzie za metą?! Do strefy start/meta nie miały wstępu osoby towarzyszące, a więc toaleta, przebieranie, depozyt, rozgrzewka, to wszystko miałam odbywać w samotności!
Dzień przed byłam zestresowana na całego. O 7.00 wyjechaliśmy z mężem z Warszawy, w Berlinie byliśmy po 12.00. Jadłam na siłę. Wszystko sprawdzałam i układałam po dziesięć razy (wzięłam trzy pary szkieł kontaktowych, tak na zaś). Bolała mnie kostka, goleń, kolano, biodro. Miałam katar. Gdy na numerze startowym zobaczyłam, że mam strefę G, zaczęłam płakać, że na 3:30, to ja nawet się nie wypcham. Obudziłam się o 5:19, minutę przed budzikiem. Nie mogłam mówić z wrażenia i oddychać przez nos od kataru. Wiążąc włosy, porwałam dwie gumki. Do łazienki trzy razy pod rząd zapomniałam ręcznika. Nerwy zaczęły odpuszczać, gdy w drodze na start poznaliśmy Artura. Męża w strefie dla kibiców zostawiłam bez stresu i w pełni oparłam się na doświadczeniu nowego kolegi.
4. Organizacja
To był mój trzeci maraton, ale pierwszy tak daleko od miejsca zamieszkania. Musiałam uporać się z organizacją dojazdu, zakwaterowania, jedzenia. W Berlinie byliśmy dzień przed startem. Po odbiór pakietu poszliśmy o 13.00, jak zobaczyłam kolejkę, to myślałam, że zemdleję, a odbiory były do 18.00…
rąbek kolejki po pakiety startowe |
Udało się po godzinie. Z workiem pełnym ulotek, numerem startowym, opaską na nadgarstku, ruszyłam na Expo! Szał zakupów zrobił swoje, zapomniałam o tych 42,195 km i jakieś dwie godziny nie czułam stresu. W hostelu (swoją drogą, bardzo przyzwoitym, 1 km od Expo) byliśmy z powrotem o 17.00. Zjadłam ostatni posiłek o 18.00 (makaron), o 20.00 wypiłam węgle. Przed 22.00 „spałam”. Wstałam o 5.19. Jedzenie, toaleta, ubieranie, toaleta, itd.
Wyszliśmy przed 7.00, w metrze, jak już wspominałam, poznaliśmy Artura, który towarzyszył mi od metra do drugiego kilometra… Szczerze Mu dziękuję za całe wsparcie, rady, prowadzenie i worek. Gdyby nie Artur, nie dotarłabym na start o czasie. Ktoś kto nie był nigdy na tak wielkiej imprezie, powinien przynajmniej 2 godziny wcześniej być w strefie startowej. Samego namiotu-depozytu z moim numerem, szukaliśmy dobre 30 minut. Kolejki do toalet wychodziły poza granice mojej wyobraźni. Czytałam gdzieś, że w Berlinie robi się „to” bez wstydu pod drzewkiem, ale nie sądziłam, że kobiety też 😉 Po załatwieniu swoich potrzeb szliśmy dalej, do stref startowych. Ja miałam G, Artur E. Oboje biegliśmy na 3:30, ja na życiówkę, On dla relaksu. Chciałam pokornie iść do przypisanej mi strefy G, bo kto jak kto, ale Niemcy to pilnują porządku! A gdzie tam! W Berlinie przemknięcie się do nie-swojej-strefy, było łatwiejsze niż w Warszawie (w Warszawie tego nie robię), a więc odważnie truchtałam za Arturem. Stanęliśmy na początku strefy E, do startu zostało 10 minut…
(Ciąg dalszy wieczorem)