Podsumowanie miesiąca. Marzec 2023

Nie będzie to przyjemne podsumowanie i zdecydowanie to, co dalej napiszę, nie jest tym, czego bym chciała lub spodziewała się w najgorszych snach. Nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli i marzec dobitnie mi o tym przypomniał. Tak bywa, więc czas odrobić lekcje i iść dalej.
3 marca wróciliśmy do Warszawy. Długi pobyt w Hiszpanii był wspaniały, choć miał też swoje cienie, jak np. Bartka kontuzja. Mimo wszystko trenowało się dobrze, wpadłam w fajny rytm, byłam w dobrym nastroju, nie czułam przemęczenia, dobrze się wysypiałam. Wracając do Warszawy, wiedziałam, że przede mną najważniejsza praca do wykonania. Mniejsze obciążenia na siłowni i więcej biegania na tempie półmaratońskim i maratońskim, ale też więcej pracy i obowiązków oraz mniej słońca. Mimo wszystko byłam dobrze nastawiona i zdeterminowana. Wiedziałam, że cel jest tak blisko, a ja za sobą mam już kawał drogi.
Temperatura w Warszawie zaskoczyła. Pierwsze dni wyglądały, jakby ktoś na górze miał niezłe humory. Na jednym treningu wychodziło słońce, padał śnieg, deszcz, a na koniec zrywał wiatr. Nie było przyjemnie, ale wiedziałam, że to kwestia dni. Wiosna była już za rogiem.
Pierwszy weekend po powrocie, to były treningi na hamulcu, w sobotę 2x 4 km po 4:10 min/km oraz 27 km w niedzielę 4:40-4:20 min/km. Dobrze się biegało, można by szybciej, ale chciałam złapać więcej luzu przed kolejnym tygodniem, który miał być trochę mocniejszy. Objętość mocnych tygodni u mnie w przygotowaniach maratońskich to okolice 100 km, lżejszych 75-80. W kolejnym tygodniu, z mocniejszych jednostek wyszło: 12x400m – świetne samopoczucie, wysoka kadencja, kusiło, żeby biegać znacznie szybciej niż 3:35, ale pilnowałam się. W sobotę po evencie związanym z biegiem Wings For Life World Run, zrobiłam z Bartkiem 10 km ciągłego po parku 4:10-4:05. Nic nowego, nic szokującego. Choć było dość ciężko, ale od rana na nogach, deszczowa pogoda, trochę biegania z ludźmi, nagrywki, drożdżówka zjedzona na szybko, chwilę przed treningiem, wiedziałam, że to i tak wyszła dobra dyszka. Po zawodach na 10 km w Castello postawiłam na spokojniejszy trening, zero piłowania i walki na mocnych tempach, a więcej obiegania się na prędkościach około maratońskich i starałam się nie nakręcać, że musi być szybciej. Niedzielne długie wybieganie zrobiłam w pierwszym zakresie. Było spokojnie, ale zmęczenie czułam dość spore. Nie był to tydzień z jakimiś wielce imponującymi treningami, a jednak cegiełka do cegiełki i czułam go w nogach mocniej niż poprzednie.
Mimo wszystko w treningu wydawało się, że wszystko idzie świetnie. Poza bieganiem trochę zaczął dokuczać mi stres w życiu, gorzej spałam, były dni, że od 3 już nie mogłam spać, a w ciągu dnia nie było przestrzeni na drzemki. Byłam bardziej drażliwa, miałam więcej rzeczy do nadgonienia, ale nic ponad to z czym bym się już nie mierzyła. Od kwietnia miało się robić lżej, więc czułam, że dam radę.
Kolejny tydzień zaczęłam klasycznie: poniedziałek wolny, we wtorek rozbieganie, a 15 marca zrobiłam dobry bieg zmienny (1200m/400m). Pod koniec było ciężko już z tempem na dłuższych odcinkach, ale na krótkich miałam duży zapas. W kolejnych dniach musiałam zrobić trochę krótsze i lżejsze treningi. Byliśmy w moich rodzinnych stronach, silny wiatr utrudniał bieganie, więc zamiast mocnej trzydziestki z tempem maratońskim zrobiłam 25 km w tym minutówki w tempie półmaratonu. Było stabilnie. Nie było szału, jak rok wcześniej o tej porze, ale w tym roku chciałam spróbować innej ścieżki. Rok temu w marcu czułam się w mega formie, a z maratonu nic nie wyszło. Pomyślałam, że nie będę cisnęła na docelowych tempach za wszelką cenę, to ustrzeże mnie przed infekcjami i nie stanę na starcie chora lub przemęczona.
Tydzień 20-26.03.2023 miał być jednym z mocniejszych, zakończony długim biegiem w ramach Półmaratonu Warszawskiego, niestety wszystko zaczęło się komplikować. To już była końcówka. Weszły fajne sprinty pod górkę w poniedziałek, łącznie jakieś 6 km. We wtorek miałam sesję o świcie, o której bym nie wspominała, ale to jest jakiś kluczowy punkt w tej całej historii 😉 Od razu po zdjęciach miałam trening na siłowni, bez biegania. Kolejnego dnia czułam mega zmęczenie, miałam zakwasy praktycznie na całym ciele, mimo, że był to czas na siłowni bez dużych ciężarów, wręcz więcej zabawy nad moimi słabymi punktami z własnym obciążeniem ciała i akcesoriami. Miałam zakwasy jak nigdy wcześniej. Do tego strasznie zebrałam wodę i pojawił się lekki ból przy podnoszeniu kolana w górę. Pomyślałam, że nie rozgrzałam się wystarczająco przed treningiem i coś naciągnęłam. Kilka godzin marzłam na deszczu, a później od razu siłownia, więc mogłam to wszystko źle znieść. Tak czy siak, musiałam zrobić dwa dni wolnego, bo zakwasy były naprawdę solidne. Odpuściliśmy też kolejny trening siłowy i tylko się rozciągałam.
Martwiło mnie to wszystko, bo już 3 tydzień był trochę taki rozbity. Zamiast robić najmocniejsze treningi w drodze do maratonu ja co chwilę musiałam z jakichś powodów odpuszczać. W piątek wyszłam pobiegać. Było ok, choć odpuściłam już mocne bieganie, w niedzielę czekał Półmaraton Warszawski. W sobotę Shake Out Run z ekipą NBRC i Swordsami. Bardzo spokojne 30 minut biegania o poranku. Niedziela to czas Półmaratonu Warszawskiego. Jako ambasadorzy New Balance jesteśmy pośrednio związani z imprezą, więc postanowiłam połączyć swoją obecność, udział w biegu i trening do maratonu. Zrobiłam najpierw z Pawłem, Bartka bratem 5 km w ramach biegu New Balance Bieg na Piątkę, a dalej Półmaraton Warszawski. Między tym wszystkim krótka rozgrzewka i dobieg do samochodu by zmienić numer startowy. Z góry ustaliłam tempo 4:15-4:10, bo o wynik miałam walczyć tydzień później w Berlinie. Od początku trzymałam się planu. Nie było dużego zapasu tlenowego przez te moje drobne przerwy, ale czułam się bardzo dobrze. Na półmaratonie bez problemu biegłam założonym tempem, czy to sama, czy w grupie, czy z górki, czy pod, nic nie dokuczało, fajnie, rytmicznie, jak się zagadałam to i 2 km wyszły po 4:05, ale szybko zwolniłam, bo zależało mi na Berlinie. Dobiegłam do mety i piątki i połówki bez większej historii. Bez większego zmęczenia. Jak posiedziałam trochę w namiocie Dr Łokieć to czułam znowu ten zginacz, ale po przebiegnięciu 30 km nie wydało się to czymś szokującym, szczególnie, że gdy zaczęłam iść do samochodu ból odpuścił. Kolejnego dnia zrobiłam lekkie rozbieganie, a we wtorek odpuściłam po kilometrze. Noga zaczęła boleć w biegu, co zaczęło mnie martwić. Przestałam biegać, byłam u fizjoterapeuty i jechałam do Berlinie z nastawieniem, że to czy wystartuję zależy od tego jak po 4 dniach wolnych będę się czuła. Niestety wyszłam z Bartkiem na rozbieganie w sobotę i choć w biegu wydawało się wszystko ok, a same przebieżki leciałam jak na skrzydłach. W momencie zatrzymania i ostygnięcia mięśni znowu się pojawił ból, który zaczęłam interpretować jako coś więcej niż zwykłe naciągnięcie.
To już był kwiecień. Nie wystartowałam w półmaratonie w Berlinie i czułam, że moja przyszłość wcale nie maluje się różowo. Udałam się do ortopedy i od razu na rtg, które wykluczyło złamanie. Dalej rezonans i diagnoza stanu zapalnego w kości udowej. Oczywiście zakaz biegania i zalecenie odciążania nogi. Obstawiam, że gdyby nie moje doświadczenia ze złamaną szyjką kości udowej, nie zrobiłabym tak szybko przerwy i pełnej diagnozy, bo na pierwszy rzut oka nie jest to duży ból i mało kto wiążę go od razu z kością.
Nie mogłam w to uwierzyć. Mój domek z kart właśnie runął. Z jednej strony jestem świadoma, że chcąc zajść coraz dalej, więcej ryzykuję. Z drugiej starałam się mieć w tym roku tyle rzeczy pod kontrolą, że ciężko było mi na spokojnie przyjąć to wszystko do wiadomości. Zawsze w takich chwilach istnieje pokusa by znaleźć jednego winnego sytuacji, ale prawda jest taka, że to jest cała skomplikowana konstrukcja ułożona z wielu czynników i nawet eliminując jeden, nie ma gwarancji, że nie doznamy kontuzji. Owszem zawsze można biegać mniej, lżej, zrobić coś inaczej, ale jak się przekonałam w tym przypadku, nie zawsze wyraźnie jesteśmy w stanie wyczuć kiedy jest ten moment, że trzeba powiedzieć stop. Zrobiłam w całych przygotowaniach tylko 3 biegi 30 km, reszta długich niedzielnych biegów robiłam między 25 a 28 km. W ogóle nie chorowałam, miałam rewelacyjne wyniki badań krwi, regularne cykle. Biegałam mniej i lżej niż w poprzednich przygotowaniach, czy to rok temu, czy do Amsterdamu, czy nawet łamiąc pierwszy raz 3 h w maratonie w 2015 roku. Poprawiła się moja technika. Więcej ważyłam (w pozytywnym sensie). Zaczęłam przygotowania od bardzo spokojnego wprowadzenia i po dłuższym roztrenowaniu. Zdaję sobie sprawę, że są to obciążające treningi, ale jak sobie pomyślę, jak wyglądały moje przygotowania przed Amsterdamem, czy rok temu przed Dębnem, to obecne przygotowania obstawiałabym jako najmniej ryzykowne ze wszystkich, a tu proszę. Utrata kontroli nad sytuacją boli mnie najbardziej, ale widocznie musiało tak się stać, bym zrozumiała, że nie można mieć kontroli nad wszystkim.
Nie zdążyłam wystartować w półmaratonie i maratonie. Gdybym wiedziała, że tak to wszystko się potoczy, bym do tej dyszki w Castello się przyłożyła, no ale gdybać to sobie można. Nic już nie zrobię. Mogę jedynie pogodzić się z sytuacją i pomyśleć, co dalej chcę robić.
Jest mi przykro, że ominie mnie maraton Londynie, o który tak walczyłam. Jeszcze gorzej czuję się z tym, co teraz myślę. A myślę, że doszłam do ściany. I choć dużo we mnie chęci i miłości do biegania, a walka o życiówki to bieganie, które sprawia mi najwięcej satysfakcji, to moje ciało znowu powiedziało stop. Wiem, że są tacy co patrzą na mnie i myślą, ale ty biegasz dużo i szybko. Uwierzcie, że podobnie ja patrzę na tych biegających więcej i szybciej ode mnie. Z pozytywną zazdrością. Bardzo bym chciała jeszcze kiedyś pobiec szybciej maraton, ale bez wiary, że jest to możliwe, nie ma sensu zaczynać przygotowań. Czas pokaże. Póki co korzystam jak mogę z przerwy i cieszę się tym, co mam.