motywacjatrening

Ironman 70.3 Taupo. Ostatnia część

Debiut w Taupo trwa w najlepsze. Za mną pływanie i większa część jazdy na rowerze. Wszystko idzie jak po maśle, wręcz bez emocji. Najlepsze i najciekawsze doznania cały czas przede mną.

Zaczynam ścigać się z czasem, który mija bardzo szybko. Ani się obejrzałam, a miałam za sobą 60 km jazdy i ostatni bidon z wodą do napełnienia. Moment przekroczenia 60 km pamiętam doskonale ze względu na niemiłosierni ból w pośladkach, który pojawił się dokładnie w tej samej chwili. Czy uda się go zwalczyć i dojechać do końca, a dalej mieć siłę na przebiegnięcie półmaratonu?

Z każdym kilometrem jazda staje się coraz bardziej nieznośna. Pojawia się ból w mięśniach pośladkowych i dwugłowych, który może i nie był aż tak wielki, jak sobie pomyślę z perspektywy czasu, ale w połączeniu z pozycją aero coraz bardziej irytujący. Po prostu po tych prawie dwóch godzinach przyklejenia do roweru, przestało być wygodnie. Zaczęłam odpuszczać nogom na zjazdach i przechodzić do górnego chwytu na podjazdach. Wiercić się, przesuwać, poprawiać, a to wszystko nie pomagało w utrzymaniu stałego mocnego tempa.

Złamanie 5 godzin stawało się coraz mniej realne, choć wierzyłam do samego końca i walczyłam jak mogłam. Nadzieję widziałam jeszcze w ostatnim zjeździe, ale zanim miało do tego dojść, czekał mnie najdłuższy podjazd.

Bolące pośladki choć utrudniały mi jazdę, przyniosły dwa pozytywne wnioski. Mijając osoby startujące na pełnym dystansie, czułam ulgę, że sama robię tylko połówkę. Druga sprawa, każdy kto próbuje wyćwiczyć tę część ciała, dobrze wie, jak ciężko ją zaangażować i ładnie wyrzeźbić – ha! Pomyślałam, ten triathlon da mi więcej niż tygodnie ćwiczeń na sali. Fajna sprawa 🙂

Kolejny żel wzięłam jakoś koło 65 km. Pora karmienia przesunęła się o kilka minut ze względu na dobry odcinek trasy. Niestety wyciągając żel z kieszonki, wypadł mi drugi, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ostatni.

Odliczałam kilometry do mety, próbowałam spiąć się i przycisnąć choć trochę, ale nie było siły na szaleństwa. Przed sobą miałam najgorszy moment – podjazdy, a jakby zabawy było mało każdy kolejny kilometr przynosił jakieś specjalne dodatkowe wyzwania…

Chwilę przed 70 tką zaczęła pobolewać prawa pachwina (ta od operowanego biodra). Nie wróżyło to nic dobrego, a i cisnąć na maksa ciężko, gdy przypomina się stara kontuzja. Tłumaczyłam sobie, że to ten nieszczęsny zginacz biodra, który jest przykurczony i stopniowo, bardzo powoli przyzwyczaja się do coraz mocniejszego zgięcia nogi. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Od pozycji leżącej, przez siedzącą i kąt prosty, ostry podczas jazdy na rowerze, aż do pozycji czasowej. Nic więcej. Na wszystko trzeba czasu. Jechałam dalej, ale nie ryzykowałam specjalnie. Coraz częściej w górnym chwycie, gdyż wtedy nie bolała mnie pachwina w ogóle, a i nogi lepiej znosiły podjazdy.

Koło 73 km, minęłam ostatni punkt żywieniowy, myśląc, że mam jeszcze jeden żel i tylko kilkanaście kilometrów do pokonania, nawet nie rozważałam by skorzystać. Gdy po kolejnych dwóch sięgnęłam do kieszonki i odkryłam, ze jest pusta, aż w brzuchu mi zaburczało. No nic, to tylko kilkanaście minut, dojadę i zjem przed biegiem, a teraz muszę się skupić.

I gdy już wszystko jakoś szło, średniej może nie poprawiałam, ale utrzymywałam na poziomie 32 km/h, mój spokój i koncentracja na celu ponownie zostały wystawione na próbę. Przerzutki. Przestały mnie słuchać. Potrafiły w ogóle nie zareagować, albo zareagować z dużym opóźnieniem. Trasa wymagała raczej ciągłej, dynamicznej zmiany przełożenia, a nie w połowie podjazdu. Na szczęście do mety było coraz bliżej, więc już nic mnie mocno nie martwiło. Dojechać, chcę po prostu dojechać.

Ostatnie 8 km prowadziły z górki, przez miasto i trochę żałuję, że nie znałam lepiej tej trasy bo można było jeszcze sporo tu nadrobić. Ja niestety musiałam zachować czujność gdyż nie wiedziałam gdzie będzie ostry skręt, gdzie będzie odcinek na ścieżce przy ruchu drogowym, gdzie dokładnie rozdzielają osoby z pełnego i połówki. Wolontariusze byli pomocni i dobrze zorientowani, ale jadąc 40 km/h ciężko o szybką reakcję, więc w wielu miejscach musiałam wyhamowywać i liczyć na swój instynkt. Szczególnie, że na trasie było dużo osób, ale przede wszystkim z pełnego dystansu, a co jak co, na drugie 90 km nie miałam ochoty! Wolniej, ale prosto do mety, bez przedstawienia.

W końcu zbliżam się do strefy zmian. Jadę czujnie, wypatruję belki. Strefę trzeba było objechać, a belka znajdowała się zaraz za zakrętem, stąd wiele osób nie wyrabiało się z hamowaniem. Ja już nie jadę rozpędzona, więc hamuje bez problemu. Trochę znosi mnie na słupek, ale biegnę do strefy zmian!

Bartek czeka przy barierkach. Pyta mnie jak się czuję. Włącza się prawdziwe Gorlo i odpowiada, po prostu źle. Czuję jak krew spływa do nóg, boję się, że boląca pachwina uniemożliwi bieg. Wiem, że jak będzie bolało, po prostu zejdę z trasy, nie ma opcji walki za wszelką cenę.

Rower zajął mi 02:47:57. Wynik szału nie robi, ale na tym, co wytrenowałam jest to świetny wynik. I podobnie jak w bieganiu, najlepiej sprawdza się zasada jakość, a nie ilość. W czym zasługa głównie Łukasza Kalaszczyńskiego, który musiał nieźle się natrudzić by mnie przygotować w 3 miesiące, na trenażerze, bez pomiaru mocy 🙂 Co ciekawe, obie połówki pojechałam równo. W swojej kategorii skończyłam na 5 tym miejscu (zaczęłam na 7.). Druga połowa była jednak dużo łatwiejsza, z wiatrem i łagodniejszymi podjazdami, ale to na niej straciłam najwięcej do dziewczyn przede mną. Po prostu zabrakło wszystkiego po trochu; prądu, obycia i odwagi, ale i tak jestem mega dumna. Ten start pokazał, że mam ogromny zapas na rowerze, a to cieszy, biorąc pod uwagę czekające mnie kolejne starty.

Wstawiam rower, chwytam żele, a nie wróć! Nie chwytam żeli. Odstawiam rower, biorę okulary i wybiegam, po czym przypominam sobie, że zostały żele na ręczniku. Szybki powrót, chwytam żele (3) i na zakręcie zaraz za matą gubię jeden z nich. Już nie wracam, mam dwa, jakoś dam radę. Bartek krzyczy, że walczę o podium i mam się nie poddawać. Generalnie nie lubię czuć presji, że z kimś się ścigam, ale w tym momencie pozytywnie mnie zmotywował tą informacją.

Nic mnie nie boli! Pachwina, nogi, plecy – nic! Nic o co się martwiłam mnie nie boli. Mało tego, na żadnym triathlonie do tej pory nie czułam się tak dobrze. Nawet nie wiecie jaką ulgę wtedy poczułam. Gdy zegarek pokazywał, że biegnę około 4:05 min/km, nie chciałam w to wierzyć. Niemożliwe. Aż tak dobrze na pewno się nie czuję. Ciach! Kolejny żel zgubiłam! Wracam po niego, bo serio coś będę musiała zjeść. Wkładam do kieszonki, a drugi od razu zjadam.

Żel zjedzony, wypadałoby popić. Jest około 25 stopni, świeci piękne słońce, a ja biegnę ze słodkim żelem w buzi i nie mam czym popić. Po prawie 3 godzinach na rowerze i 35 minutach pływania. Pojawia się kolejny kłopot, który spędzał mi sen z powiek. Jak przez 5 godzin nie robić siku? O ile w samym biegu jest to dość łatwe, po rowerze nie ma opcji.Po prostu na rowerze zawsze mi się chce i już. A więc biegnę, żel zjadłam, nie popiłam, do tego ciśnie mnie okropnie do łazienki. Kilometr mija w 4:09. biegnie się dobrze, ale nie dam rady jeszcze 20 km bez toalety, wiem, że zatrzymanie się jest najlepszą opcją. Tylko gdzie te stacje? Przebiegłam kilometr i nic nie minęłam, nic też nie widzę. Mijam drugi, tempo cały czas to samo, choć raz jest z góry, raz pod. Biegnę i liczę, że zaraz pojawi się jakaś stacja z wodą i toaletą. Desperacko rozglądam się, w poszukiwaniu alternatywy. Promenada wzdłuż jeziora, usłana turystami i kibicami… Świetnie… już lepiej żebyś w trisuit robiła. W końcu! Mam przed sobą długi podbieg a na samej górze punkt odżywczy. Piję trochę wody i lecę od razu do kibelka. No… to nie był fałszywy alarm, tracę minutę i pewnie jakieś 0,5 l płynów, ale po wyjściu czuję niesamowitą ulgę.

Teraz to co wbiegłam, zaczynam zbiegać. Ciężko mi tę trasę do czegokolwiek porównać. Tu nie chodzi o jeden duży podbieg, a częstotliwość z jaką trzeba wbiegać i zbiegać. Zero płaskiego. Z jednej strony słabo, bo na takiej trasie nie pobiegnę w okolicach 1:30 i 5 h oddala się z każdym kilometrem, z drugiej strony, na takiej trasie jestem w stanie znacznie więcej nadrobić do innych, o czym po kolejnych kilki kilometrach informuje mnie Bartek, a ja zaczynam swój wyścig po slota.

Po pierwszych 4 km moje tempo wyrównuje się do 4:20-30 min/km nie mam większych odchyleń ani na zbiegach ani podbiegach. Czuję się dobrze, intensywność raczej dużo niższa niż ta, którą czuję na półmaratonie, ale przede mną długa droga. Nie wiem na ile mogę sobie pozwolić, mimo wszystko to nie jest spacerek dla moich nóg. Kolejne zbiegi doświadczają moje kolana coraz bardziej, a podbiegi w słońcu kosztują coraz więcej i więcej.

Piję na każdej stacji. Przy pierwszej nawrotce mijam dziewczynę ze swojej kategorii, a więc jestem czwarta. No dobra, a gdzie ta trzecia?

Trasa liczyła dwie pętle. Kończąc pierwszą z nich Bartek informuje mnie, że mam 3:20 straty do trzeciej i mam po prostu utrzymać tempo. Nawracając i widząc Bartka znowu w tym samym miejscu (po 1000-1500m) dowiaduję się, że już tylko 2:50 mam straty. Prawie 3 minuty i 10 km do pokonania. Walka o pudło w Ironman 70.3 Taupo. Co w takiej chwili działo się w mojej głowie?

Wierzę Mu, że mam po prostu biec swoje, więc biegnę, ale.. mijają kilometry a ja nie mijam nikogo z H na łydce. Gdzie jesteś? Gdy tylko widzę maszerującą dziewczynę, liczę, że to moja H, ale nie… nic z tego.

Ostatnia nawrotka, nawet gdybym chciała to nie miałam z czego przyspieszać. Samo trzymanie tempa było już trudne. Może nie byłam zajechana, ale zmęczenie w nogach czułam od palców stóp po pośladki. Krasus miał rację. Połówki są fajne, nie tak intensywne jak 1/4 i nie tak długie jak pełny Ironman, ale wymagające. W sam raz.

Zjadam ostatni żel, do mety 5 km, a ja dalej nie widzę swojego celu. Oszukał mnie. Oszukał mnie, żebym nie marudziła i nie poddawała się na trasie. Na pewno tak zrobił. Uduszę, jak dobiegnę. A jak nie oszukał? Może jeszcze trochę powinnam się postarać? Biegnij dziewczyno, przecież masz siłę.

Wyprzedzam wiele osób na trasie, ale nie moją H. A może już minęłam? Kolejna stacja, pije po kolei co dają, wodę, izotonik, redbull, cola, woda… Wylewam kubek na głowę, przecieram oczy i co ja widzę? Na prostej przy jeziorze postać kobiety, jakieś 200 m ode mnie. Biegnie dość żywo, wyprzedza innych, to musi być ona. Pytanie, czy ja biegnę wystarczająco szybko by wyprzedzić Ją niecałe 3 km do mety?

Zbliżam się. Wiem, że zaraz staniemy bark w bark. Co robić? Za mną 19 ty kilometr. Ostatnie dwa to już czysta siła pod górkę. Udawać, że mnie tu nie ma i na finiszu wyprzedzić? Czy po prostu minąć i udawać, że ja nie mam H na łydce? Jak będzie chciała się ścigać to ja na pewno nie dam rady. Co robić?

Mijam. Słyszę standardowe good job, uśmiecham się i odpowiadam podobnie. Łatwo poszło myślę i w tym momencie dziewczyna musiała pokierować swój wzrok na moją łydkę, cicho jęknęła i przykleiła się do moich pleców. Odparłam atak w kilka sekund, lekko przyspieszyłam, wyrównałam oddech by nie dać po sobie poznać zmęczenia, to tylko 1500 m … Masz siłę na finisz. Ciśnij! Raz się jeszcze obejrzałam za siebie i wiedziałam, że jak nie upadnę to nie ma opcji by mnie wyprzedziła, ale na wszelki wypadek biegłam z całych sił 🙂

Ostatni zakręt. Wbiegam na czerwony dywan, widzę metę, słyszę komentatora i cieszę się tą chwilą. Przebiegam przez metę z gestem triumfu! Właśnie skończyłam swój pierwszy Ironman 70.3! Jakie to było wspaniałe! Ostatnio czułam się podobnie łamiąc 3 h w maratonie (2,5 roku temu). O tak! Ten dystans i uczucia mogę porównać do przeżyć związanych z udanym maratonem.

Dostaję ręcznik, wchodzę do namiotu finiszerów. Piję szybko izotoniki, koktajl czekoladowy, chwytam dwa kubki lodów i ucieszona wybiegam szukać Bartka. Szczęśliwa padam w ramiona, dumnie przekazuję lody i zaczynam opowiadać jak to wszystko wspaniale się ułożyło i tylko te 5 godzin nie złamane, ale wszystko przede mną. Ten wyścig rozkochał mnie w triathlonie, jak maraton w bieganiu.

Na mecie zameldowałam się z czasem 5:04:50, jako 3 w swojej kategorii i 9 kobieta (nie było kobiet pro). Sam bieg trwał 1:35:26, to był drugi czas wśród kobiet, 1 w mojej kategorii i 25 open. I jeszcze gdyby to sikanie mi odjęli… 🙂

Ukończyłam start szczęśliwa, zmęczona, ale pełna energii na świętowanie. Po kilku godzinach poszliśmy na wręczenie nagród i ceremonię rozdania slotów na Mistrzostwa Świata Ironman 70.3 w RPA. Zajęłam 3. miejsce, a w mojej kategorii były 2 sloty do zdobycia, żartowaliśmy z Bartkiem, a co będzie jeżeli… Z jednej strony żarty, z drugiej całkiem realna sprawa, sporo osób rezygnuje z kwalifikacji i wtedy przechodzi ona na kolejną osobę z tej samej kategorii. Tak było w moim przypadku! Pierwsza kobieta nie pojawiła się. Brać? Miałam wątpliwości. Mistrzostwa Świata w RPA? Mogę dostać niezły łomot, do tego start i podróż to spory koszt, ale… udział w Mistrzostwach Świata kusił i ostatecznie Bartek wypchnął mnie na scenę. Odebrałam kwalifikację i od tamtej pory przebieram nogami by zacząć przygotowania. Taka szansa nie zdarza się codziennie, a ja wiem, że poza samym udziałem dam z siebie wszystko by powalczyć o jak najlepsze miejsce!

Do 1 września mam sporo czasu. Muszę przegadać z Łukaszem jak zaplanować kalendarz. Na chwilę obecną odpoczywam i dobrze mi z tym.

Dziękuję, że dobrnęliście do końca historii! Droga do Taupo okazała się pierwszym etapem przygody z Ironman 70.3, przed nami kolejne. Czy RPA będzie pierwszym z nich?

Dziękuję za doping i gratulacje, czułam niesamowite wsparcie od Was! Jestem wzruszona i mile zaskoczona ilością pozytywnych wiadomości, słów, komentarzy jaką od Was dostałam. Ostatnie 2 lata nie były najciekawsze sportowo w moim wydaniu, dochodzenie do formy po kontuzji nie jest tak ekscytujące jak kolejne życiówki i zwycięstwa, ale ja potrafię być cierpliwa i pracowita, szczególnie gdy w coś wierzę i lubię to robić. Pierwsze starty w tri, też nie zapowiadały, że mam jakiś wybitny talent do tego, ale nikt nie rodzi się mistrzem, a wszystko można nadrobić pracą, determinacją i pasją. Dziękuję, że tu byliście i jesteście niezależnie czy jestem na topie, czy nie, czy biegam, pływam, jeżdżę lub po prostu piszę. Ten start pozwolił mi zrzucić z siebie ciężar porażki i kontuzji, który nosiłam w sobie przez ostatnie 2 lata, jeżeli ktoś przechodzi obecnie przez podobne chwile, mogę jedynie życzyć jak najwięcej cierpliwości i wiary w swoje siły, a w końcu na pewno wszystko wyjdzie na dobre. W końcu przyjdzie chwila gdy los się odwróci, ale nic samo się nie zadzieje. Trzeba nie bać się żyć.

Bartkowi… nie wiem jak mam dziękować, w pisaniu wierszy i okazywaniu uczuć nie jestem najlepsza, ale staram się każdego dnia naszego życia odwdzięczać tym samym: wiarą, miłością i ogromnym wsparciem. Gesty mówią więcej niż słowa.

Swoim trenerom Michałowi Sieńko (pływanie) i Łukaszowi Kalaszczyńskiemu (triathlon) ogromnie dziękuję za przygotowanie, mam nadzieję, że starczy im cierpliwości do mnie na kolejne miesiące. Trenowanie pod czyimś okiem ma wiele plusów i minusów, jeżeli decydujecie się na takie rozwiązanie jedna rzecz musi działać od początku – zaufanie.

Mogłabym jeszcze tak dziękować długo i wymieniać wszystkich zaangażowanych w Road to Taupo, jak na rozdaniu Oskarów, ale może wstrzymam się z tym do RPA? 😉 Jedno jest pewne, otaczają mnie wspaniali ludzie i z taką ekipą jestem gotowa na każdą drogę.

Share: