Gdzie leży mój biegowy punkt zero?

Ten dzień
Przyjdzie taki dzień, gdy na blogu pojawi się post pod tytułem: „Jak zacząć biegać od zera” . Z jednej strony cieszę się na myśl o tej chwili, a wraz ze mną na pewno kilka osób, które będą mogły zacząć razem ze mną na, powiedzmy, zbliżonych zasadach. Zakochać się w bieganiu od nowa. Uczyć się wszystkiego od zera. Postawić pierwsze kroki biegowe. Nie codziennie można dostać taką szansę, stąd się cieszę na myśl o tych wszystkich emocjach towarzyszącym nowym rzeczom. Z drugiej strony, choć moje perspektywy są dość odległe, już się zastanawiam, jak to będzie? Czy będę chciała jeszcze biegać? A jak będę chciała, to jak to zrobić? Nie czuję się na tyle kompetentna by sama wracać do treningu po tym wszystkim co przeszłam i jeszcze przejdę. Zastanawiam się nad jakimś fajnym trenerem, albo trenerką, co by Bartek przeżył łagodniej ten fakt. Musimy jednak na ten dzień pod tytułem: „Jak zacząć biegać od zera” jeszcze trochę poczekać, więc myślę i wybieram spokojnie, ale kto zabroni marzyć i cieszyć się już dziś?
Gdzie leży punkt zero
Wracając do rzeczywistości, chciałam trochę poopowiadać o punkcie zero. Nie będę się żalić jak bywa ciężko, zależy mi na pokrzepieniu tych, którzy borykają się z różnymi przeciwnościami i zaczynają tracić nadzieję. Piszę tez przede wszystkim dla siebie i liczę, że przyjdzie dzień, w którym wrócę do tych wpisów i z dumą wypowiem: „dałam radę”.
Mój punkt zero zaczyna się od 21 grudnia, czyli w dniu operacji. O wszystkim co było przed, mam zapomnieć. Przynajmniej się starać. Nie jest to łatwe zadanie. Bywają dni, że wspomnienia mnie paraliżują i dojście do toalety jest maksem, na który pozwala mi moja głowa, prześladują mnie nieprzespane noce lub sny o niekończącej się podróży samolotem, wraca ból, który pozbawia racjonalnego myślenia. Nie ma co ukrywać, zdarzenia od 6 do 21 grudnia były na tyle traumatyczne, że sama sobie z nimi nie radzę i zdecydowałam się na skorzystanie z pomocy z zewnątrz. Jak się pracuje z psychologiem sportowym, na pewno więcej napiszę wkrótce, bo sama byłam ogromnie ciekawa jak to jest i kiedy warto skorzystać z pomocy specjalisty.
Biegacz po operacji
Od 21 grudnia miało być z górki. Narkoza przestaje działać. Powoli otwieram oczy, odsłaniam kołdrę, patrzę na operowane miejsce i zaczynam płakać. Zanoszę się płaczem, wpadam w panikę i nic nie jest w stanie mnie uspokoić. Uciekam ze szpitala. Tak wyobrażałam sobie pierwsze chwile po operacji. Bałam się, że nie dam rady spokojnie spojrzeć na ciało pozbawione sprawności. To wszystko co sobie wyobrażałam. Szpitali i lekarzy raczej unikam w życiu. Poza narodzinami i badaniami endoskopowymi nie miałam dłuższych epizodów szpitalnych, więc nie byłam świadoma jak się czuje człowiek po operacji.
Panika nie pojawiła się. Dalekie jest to jednak samopoczucie od stwierdzenia „z górki”. Otwierałam i zamykałam oczy średnio świadomie przez kolejne 12 godzin po operacji. Miałam znieczulenie ogólne, z czego cieszyłam się, bo nie chciałam nic wiedzieć i widzieć, niestety znieczulenie ogólne oznacza rurkę w gardle i cewnik, a pierwsze co pamiętam po przebudzeniu, to ból właśnie w tych miejscach. I stopy. Matko jak bolały mnie stopy (domyślam się, że musieli mnie trochę powyciągać za nogi). Na szczęście Bartek był cały czas obok i mimo, że nie mogłam nic powiedzieć, szybko się zorientował, że potrzebuję czegoś na ból. Później mnie zemdliło i … w ten sposób na czczo przedłużono mi o kolejne 12 godzin oraz zmniejszono dawki przeciwbólowych. Moje wyobrażenia o tym jak podnoszę kołdrę i zanoszę się płaczem były dalekie od rzeczywistości. Palcem kiwnąć nie mogłam. Przez myśl nie przeszło mi bieganie. Gdzieś w głębi cieszyłam się, że po prostu otworzyłam oczy. A później dowiedziałam się dlaczego dopiero druga doba po operacji jest najgorsza.
Na porannym obchodzie ktoś zauważył, że leżę cały czas w ubranku pooperacyjnym i na poduszce wątpliwej świeżości (efekty tramalu). Odchodziłam od zmysłów z bólu. Dalej nie mogłam ani drgnąć. Przylepiona do prześcieradła, myślałam, że dostanę odleżyn i dostanę zwyrodnienia kręgosłupa. Nie mogłam sama nic zjeść ani załatwić innych potrzeb fizjologicznych. Ani na centymetr nie mogłam zmienić swojego położenia i co godzinę dzwoniłam po przeciwbólowe (och jak ja polubiłam ten wenflon). Dopiero pod koniec drugiej doby zaczęło być z górki. Mogłam zjeść ( nie za dużo, żeby do końca swojego człowieczeństwa nie stracić), odkleić w końcu plecy, a nawet świadomie przyjąć gości. Po takim punkcie zero, każdy kolejny nawet najmniejszy progres ogromnie cieszy i daje nadzieję. Nie ma czasu na użalanie się, czy łzy, całą swoją siłę koncentrujesz na walce o powrót do zdrowia. A później się dowiedziałam, że na wigilię mam wyjść do domu. Wstać i wyjść. Przygotowania do tej chwili były okropne. Nauka siadania, schodzenia z łóżka, chodzenia przy balkoniku, a później kule. Musiałam w pewnym stopniu zaakceptować ból i uznać za stałego towarzysza najbliższych tygodni. Wyszłam z karteczką, że pacjent potrzebuje pomocy w każdej dziedzinie życia. Z zaleceniem leżenia na wysokim łóżku i załatwiania się na specjalnym kibelku. Pierwsze dwa tygodnie miałam głównie leżeć na plecach, siadać tylko na kilka minut, uważać by nie rotować nogi, nie podnosić jej własnym ciężarem, nie zginać. Od czasu do czasu mogłam ruszyć palcami w stopie by pobudzić krążenie, próbować napinać mięsień czworogłowy i pośladki i zrobić co godzinę kilka kroków o kulach, nie obciążając kończyny. Pierwsze dwa tygodnie minęły mi dość sprawnie, a to za sprawą ogromnej ilości lekarstw, które w międzyczasie zażywałam. Odzyskiwałam nadzieję i coraz jaśniej widziałam swoją przyszłość. Każde zadanie traktowałam jak misję życiową.
Punkt zero + 2 tygodnie
Zdjęto mi szwy, wykonano zdjęcia kontrolne i od tego momentu mogłam zacząć rehabilitację. O tym jak wygląda rehabilitacja osoby, która nie może robić nic, napiszę więcej w kolejnym odcinku. Za to w życiu codziennym, coraz więcej mogłam siedzieć i dalej chodzić, oczywiście cały czas z 0% obciążenia kończyny i najlepiej w towarzystwie. Uważać na każde szturchnięcie, rotację, unikać schylania, stania dłuższego, siadania na niskich krzesłach i cały czas leżeć tylko na plecach, ewentualnie lewym boku z poduszkami między nogami. I to są niestety moje podstawowe zalecenia jeszcze na kolejnych kilka tygodni. Niestety urazy w okolicach bioder nie są najłatwiejsze i najszybsze do leczenia, a fakt, że poza kulami nie mam żadnego zabezpieczenia, sprawia, że ludzie podchodzą lekceważąco do urazu, więc mam także unikać miejsc zatłoczonych. Do autobusu może za pół roku wsiądę. Po pierwszych dwóch tygodniach zaczęłam miewać więcej kryzysów psychicznych. Codziennie boję się, że coś sobie zrobię, a wtedy droga od zera do biegowego zera jeszcze się wydłuży. Był moment, że codziennie pytałam lekarza albo fizjoterapeuty, a czy to mogę? A czy to normalne? A jak tu boli to ok? Leżeć cierpliwie i robić codziennie to samo – czyli praktycznie nic, ciężko wytrzymać nie wariując. Patrzeć na trenujących wokół szczęśliwie ludzi i się nie załamać, naprawdę nie jest lekko. Zrezygnować z planów na najbliższy rok, nie tylko biegowych. Wrócić do punktu wyjścia w wielu sferach życia prywatnego. Obserwować ciało, które tak szybko się rozpada. Czworogłowy zanika, fałdek na brzuchu do robienia zastrzyków przybywa, dla zwykłej osoby to są błachostki, dla kogoś kto bez aktywności fizycznej nie umie normalnie funkcjonować, dramat. Niestety choroba kładzie się cieniem na wielu innych sprawach w życiu, a znalezienie w tym wszystkim sposobu by nie zwariować i nie stracić wiary w powodzenie, bywa trudne. Musisz wiedzieć, że w tym momencie ty nie umiesz nawet chodzić. Po prostu. Musiałam to zrozumieć i zaakceptować. Musiałam odnaleźć jakiś nowy cel i sens w swoim życiu by nie zwariować.
Punkt zero + 4 tygodnie
Właśnie minęły cztery tygodnie i zaczynam widzieć więcej pozytywnych przesłanek, że wszystko będzie dobrze. Oczywiście dalej żyję jak porcelanowa laleczka, ale przynajmniej minął ból. Ten największy. Tak, nawet kilka godzin w pozycji siedzącej przestało być wyzwaniem. I dotknęłam w końcu swojej stopy na tyle, że nawet paznokcie mogłam obciąć! Ucieszona powiedziałam fizjoterapeucie, że to nic innego jak znak, że wszystko jest na najlepszej drodze, a po 6 tygodniach wiem, że czeka mnie prawdziwy przełom i może nawet nauka chodzenia? Póki co musimy jeszcze poczekać, trzymać kciuki i wierzyć, bo tak naprawdę dopiero wtedy będę wiedziała co dalej i coś zacznie się zmieniać w moim położeniu. Wierzę, że moje nastawienie obecnie jest kluczowe w procesie leczenia.