Cieszyć się z bycia po prostu aktywną osobą
„Pamiętaj. Cokolwiek robisz, ty jeszcze nie trenujesz.” Przytakiwałam grzecznie słysząc te słowa od lekarza i fizjoterapeutów, po czym wsiadałam na rower zawadiacko uśmiechając się i licząc, że spadnie ze mnie choć kropla potu.
Powoli odzyskiwałam sprawność, równowagę i proporcje między prawą a lewą nogą. Tak wyglądały moje pierwsze tygodnie, które zamieniły się w 4 miesiące. W końcu poczułam się mocna na tyle, że ćwiczenia z rehabilitantem i marsz na bieżni zwyczajnie przestały być wyzwaniem. A ja z natury potrzebuję wyzwań. To całe moje ściganie z czasem i chora miłość do trenowania, to nie jest otoczka na potrzeby bloga, to jestem ja. Ja i moje run the world. Więc gdy tylko zaczęłam czuć się pewniej, wejście na kolejny level wydało się naturalne. Naturalnie potrzebne, bo ja inaczej nie umiem! Chwyciłam się ze wszystkich sił nadziei, że pierwsze truchty zaliczę już za kilka tygodni, że 21 czerwca usunę śruby i od tego momentu będzie lepiej, powoli-lepiej, powoli-lepiej-do przodu. Bo postęp to naturalna kolei rzeczy. I wtedy po raz kolejny usłyszałam: Pamiętaj. Cokolwiek robisz, ty jeszcze nie trenujesz. Musisz się zatrzymać na jakiś czas.
Po czwartkowej rozmowie z lekarzem smutne wspomnienia wróciły, ponownie odwiedziły mnie rozczarowanie i zawiedzenie. Minęły 4 miesiące, a ja dalej nie mogę podbiegać na autobus i jak na złość codziennie te kilka sekund wychodzę za późno i patrzę bezradnie jak ucieka mi sprzed nosa. Nie mogę podskoczyć ze szczęścia, o czym najczęściej przypominam sobie już w fazie lotu i lądując szybko przenoszę ciężar ciała na lewą stronę. Tylu głupich rzeczy nie mogę robić, ale najgorsze jest to, że ja po prostu nie trenuję i z tym ciężko się pogodzić. Wszystko co robię to rehabilitacja, żmudny powrót do sprawności, przygotowanie ciała na trening i bycie po prostu aktywnym człowiekiem, ale nie trening biegacza.
Entuzjazm znowu opadł i ze łzami w oczach wykonałam ostatnie ćwiczenia. Nie chcę biegać na bieżni antygrawitacyjnej, skoro nie wiadomo, kiedy pozbędę się śrub i będę mogła biegać normalnie, nie chcę kolejnych ćwiczeń w leżeniu, odciążeniu i do pierwszego zmęczenia, skoro nie składają się one na jakiś grubszy cel. Po co mi to wszystko, skoro ja i tak nie trenuję? Pier***, nie robię, pomyślałam i zła chodziłam przez kilka dni. Tupanie nogą i wpadanie w złość, gdy czegoś nie mogę dostać, mam w sobie od urodzenia, no i ta moja niecierpliwość! Ile ja bym dała żeby już móc! Wyjść i pobiegać! Wszystko.
Aktywność zawsze pomagała mi w trudnych chwilach, wsiadłam więc na rower i leniwie pojechałam przed siebie. Bez celu, bez kontrolowania tempa i czasu. Po prostu pojechałam i jeszcze raz przeanalizowałam słowa: spokojnie… ty nie trenujesz… jeszcze nie trenujesz… i zaczęłam wszystko układać sobie w głowie od początku. Ja faktycznie nie trenuję, co nie zmienia faktu, że nie mogę cieszyć się z po prostu bycia aktywną, bo przecież to jest ta radość, która napędzała mnie przez ostatnie tygodnie i jest w jakimś sensie moim obecnym celem. Nie trening, nie przygotowania do startu po życiówkę, ale bycie po prostu aktywną mnie cieszy. Kilka minut spaceru, nauka pływania, machanie nogą na macie, to wszystko nic, w porównaniu z treningiem maratończyka, ale to coś więcej niż nie jeden maratończyk posiada – poczucie radości z tego co się robi. Staram się trzymać tej postawy, co nie zmienia faktu, że gdzieś w głowie kreślę kolejne plany i szukam następnej deski ratunki, od czasu do czasu to zwykłe bycie aktywnym przeplotę jakimś delikatnym akcencikiem, a jak już mam leżeć na tej macie, to przynajmniej tak by krata na brzuchu powstała. O!
A osoby nieaktywne zachęcam do spróbowania jakiejkolwiek aktywności, to nie przymus, to inwestycja w przyszłość 🙂