Biegi jak te…

Ostatnio było o mojej głowie, która nie do końca radzi sobie z otaczającą rzeczywistością. Jestem pod ogromnym wrażeniem jak wielu z Was dobrze mnie zrozumiało! Pisząc, miałam małe obawy, że zaraz będzie wysyp komentarzy w stylu Kasia nic na siłę, nie marudź, inni mają gorzej i te sprawy. Pozytywnie mnie zaskoczyliście – mądre grono tu się zebrało i naprawdę czytacie ze zrozumieniem 😉 Kocham Was!
Poprzedni wpis miał być wyrazem mojego człowieczeństwa – ja też bywam słaba, miewam wątpliwości i chwile, gdy poddaję się. Chciałabym zrobić bardzo wiele rzeczy, ale jak wiecie – nie da się mieć wszystkiego! I wtedy trzeba podejmować niewygodne decyzje. Coś za coś… ale dziś odpuszczamy głowie i poopowiadam Wam o moich nogach, czyli bieganiu.
Nie często to robię, więc liczę, że się ucieszycie jak zobaczycie jak mi idzie. Od powrotu z wakacji minęły 3 tygodnie.
3 tygodnie nie do końca usystematyzowanej, ale biegowej pracy, a zakończenie ostatniego tygodnia w końcu pozwoliło przełamać się i podjąć decyzję o dalszych krokach.
W pierwszym tygodniu 3 treningi. Było lekko z elementami zabawy biegowej. Pewnie się zdziwicie, ale kilometrów zrobiłam łącznie 24. Jeden trening odpuściłam na rzecz roweru i ćwiczeń ze sztangą. Odpuściłam, bo tyłek błagał.
W drugim tygodniu zaatakowała nas zima i tak powstał mały bałagan w treningach. Kilometrówki zamiast po 3:45 wyszły po 3:55, rozbieganie po lodzie 6 min/km a nie 5 min/km, wszystko uratował Krasnopol i moja ulubiona górka na podbiegi 🙂 Kilometrów wyszło 40, jak do tej pory najwięcej.
Zeszły tydzień był popisem mojego lenistwa i niezorganizowania, roztrzepania, no i znowu się powtórzę – mętliku. We wtorek zrobiłam mocne czterystumetrówki 3 x 4 x 400 m poszło naprawdę świetnie, ale tego dnia coś we mnie zaprotestowało i odpuściłam basen. Wróciłam do domu i zaczęłam oglądać Gossip Girl od pierwszego sezonu (znam serial na pamięć). W środę olałam trening kompletnie, w czwartek jedynie potruchtałam z grupą, którą prowadzę. W piątek… w planach miałam luźne 10 km, a zrobiłam 8,870 – możecie sobie wyobrazić jak duży był kryzys skoro nie chciało mi się dobiec kilometra z hakiem. W sobotę znowu odpuściłam. Została niedziela. Poza tym nie jeździłam na rowerze ani razu i tylko dwa razy byłam na basenie. Taki reset.
Wiele osób wzięło sobie do serca mój poprzedni tekst i ruszyło z odsieczą. Paweł Olszewski, szerzej znany jako Pafcio, zadeklarował się, że zrobi ze mną niedzielny trening. Nie byle co, bo 6 x 1000m od 4:00 do 3:50.
Lało, wiało, się nie chciało, ale honorowa jestem i jak już się umówiliśmy to nie ma przebacz. Razem z Bartkiem ruszyliśmy na Agrykolę. Bieżnię zalało więc trening zrobiliśmy na kanałku. Chłopaki robili ciągły a ja podłączałam się na tysiaki. To, że tempa wyszły miodzio już nie będę się chwalić, ale najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Coś zaskoczyło w nas wszystkich. To był bieg z cyklu tych wartych zapamiętania, bo ważny mentalnie.
Dziękuję. Jestem gotowa iść dalej. Cóż… kobieta zmienną jest 🙂