Bieg Chomiczówki na dobry początek
Ostatnie tygodnie były pracowite. Czas leci nieubłaganie. Pamiętam jakbym wczoraj informowała Was o swoich planach, a już jestem w połowie drogi do Taupo. Z jednej strony chciałabym mieć więcej czasu na przygotowania, z drugiej… nie wiem czy jestem stworzona do takiego trybu życia i cieszę się, że całkiem niedługo już odpocznę. Póki co jeszcze trochę pracy przede mną, a połowa drogi, to dobry moment by sprawdzić swoją formę – stąd mój start w Biegu Chomiczówki.
Niedzielny start na Chomiczówce to mój pierwszy raz zarówno na tej imprezie, jak i na tym dystansie, stąd jaki by nie był wynik – jest moją życiówką. Miałam założenia, przeczucia, ale i pełno wątpliwości co do swoich obecnych możliwości. Mój pierwszy raz na tym dystansie, pierwszy raz zimą, pierwszy raz z treningu triathlonowego, pierwszy raz po okresie budowania bazy… Przyznaję, że od początku nie wierzyłam bym mogła coś porządnego na tym biegu nabiegać, może stąd taki obrót sprawy?
Zacznijmy od początku. Tydzień poprzedzający zawody miałam dość luźny. 2 h na rowerze, po 3 h w wodzie i biegu oraz 2 h treningu uzupełniającego. Dzień przed biegiem wolny. Stając na starcie czułam się wypoczęta, rozluźniona, gotowa do biegu, ale daleka od chęci walki na całego.
Wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr biegnę bardzo spokojnie, jakby od niechcenia, tempo waha się od 4:05 do 4:10. Nie jest to dla mnie szybki bieg, ale komfortowym też bym nie nazwała. Boję się ryzykować i przyspieszyć. Posiłkuję się swoim tętnem i postanawiam trzymać średnie tempo poniżej 4:10. Trochę zachowawczo i wbrew zaleceniom Kalacha, ale jakoś nie czułam, że mam z czego przyspieszyć, a może to wymówka przed wyjściem ze strefy komfortu? Pierwsze 5 km dłużyły się okropnie, marzyłam by pierwsza pętla już się skończyła. Biegnę równo, raczej wyprzedzam niż jestem wyprzedzana, aż na siódmym kilometrze wyprzedził mnie biegacz (Jacek jak po biegu się dowiedziałam) z nadrukiem na koszulce Lider Winnica, coś we mnie zaskoczyło i złapałam się Go. Biegł tak równo i dynamicznie, że grzechem było nie skorzystać z pleców. Myślałam, że trzymamy dalej tempo w okolicach 4:07-08, gdy zobaczyłam poniżej 4:00 zdziwiłam się, ale postanowiłam nie odpuszczać. Połowę miałam już za sobą. Czas na półmetku 32 minuty, a mój bieg czuję, że dopiero się zaczął.
Trzymałam się Jacka, nie do końca ufając Polarowi, który na krętej trasie Chomiczówki pokazywał tempo od 3:50 do 4:10. Wiedziałam, że biegniemy szybciej niż na początku i chciałam jak najdłużej to utrzymać. Ile dokładniej, nie miało znaczenia. Jak się uda to do mety, a jak nie, i tak byłam szczęśliwa, że udało się zmobilizować do podjęcia walki. Złapałam rytm, 8., 9., 10., kilometry minęły jak mrugnięcie okiem. Biegło się ciężko, a zarazem fantastycznie. Nie przeszkadzały mi zakręty, agrafki, czy fragmenty po chodniku (których było niewiele). Czułam się silna, ale nie szybka to mój największy triathlonowy problem. Na tempo poniżej 4:00 mam wrażenie, że wchodzę jak czołg. Zero lekkości, pracuje wszystko, a najbardziej ramiona, które następnego dnia bolą jak po pływaniu w łapkach.
Na 11-tym kilometrze zaczęłam trochę odstawać, ale robiłam wszystko by nie było to więcej niż kilka metrów. Cisnęłam ile sił w nogach by znowu na chwilę złapać się Jacka, a nawet na chwilę wyjść na prowadzenie. Ostatnie 3 kilometry odliczałam w myślach do mety, rwałam tempo byle tylko dobiec. Musiałam wyglądać dość zabawnie w porównaniu z pierwszą pętlą. Nie kontrolowałam już jak szybko, z trasy też niewiele pamiętam, najważniejszym celem było byle tylko nie pogubić się i dobiec do mety. Na ostatnich dwóch kilometrach dogoniłam biegaczkę, biegła tak lekko i ekonomicznie, a ja miałam wrażenie, że zbliżam się do Niej jak czołg na najwyższych obrotach.
Gdy zaczęłyśmy biec bark w bark, widziałam, że obie nie mamy siły na przyspieszenie i ściganie. Myślę, że nawet dość zabawnie wyglądała ta sytuacja, byłyśmy już zmęczone i przepuszczałyśmy siebie nawzajem do przodu. Chciałam nawet powiedzieć, że absolutnie nie chcę się ścigać, tylko sama walczę o przetrwanie, ale jedynie zacharczałam pod nosem. Zacisnęłam zęby na te ostatnie minuty i trzymałam tempo do samego końca. Wydawało mi się, że to była paniczna walka o przetrwanie, a ja te ostatnie 2 km pobiegłam po 4:00 i ostatecznie druga pętla wyszła szybciej prawie o 2 minuty (30:06). Na mecie zameldowałam się z czasem 1:02:06.
Wnioski
Byłam zadowolona z siebie, że po słabej pierwszej połowie udało się zaryzykować i rozpędzić w drugiej. Jednak pobiegłam wolniej od założeń i tego niestety nie zmienię. Musze przyznać, że sama sobie jestem trochę winna, bo od początku nie wierzyłam, że to jest dzień na walkę i przed samym startem powiedziałam Bartkowi by spodziewał się mnie po 62 minutach, a nie dwie minuty wcześniej.
Od kiedy poświęcam więcej czasu na rower i pływanie biega mi się dobrze, stabilnie, ale nie szybciej. W zeszłym roku jak odpuszczałam rower, szybkość wracała, jednak za każdym razem gdy rower wraca do treningu, ja biegam jak czołg. Może tylko tak mi się wydaje i przyczyna leży gdzieś indziej, na przykład w tym, że to pierwszy mój start jako K30… Może potrzebuję jeszcze kilku tygodni ciągłego treningu by w końcu odpalić, a organizm wybudził się ze snu zimowego? Może moja głowa broni się przed mocnym bieganiem? A może taki był mój maks?
Z pewnością ten bieg był mi potrzebny. Mogłam w końcu poznać fenomen Biegu Chomiczówki, sprawdzić się na dłuższym dystansie niż 10 km i poczuć smak zawodów. Dał mi więcej pytań niż odpowiedzi, ale takie są uroki biegania. Nic nie przewidzisz, możesz jedynie dalej cierpliwie robić swoje lub się poddać. Ja nie lubię rezygnować przed zakrętem, chcę zobaczyć co kryje się za nim. Następny przystanek Australia i start na dystansie sprinterskim, a potem Taupo i słodki smak debiutu… Czasu już tak niewiele!