Debiut w triathlonie 2
Deszcz padał, a nasz debiut trwał! Michał ruszył z Bartkiem i Magdą na swój start, ja bezpiecznie wolałam zostać w strefie zmian. Właściwie przed strefą, bo wpuszczali sztafety dopiero po starcie fali pływaków.
Dzięki temu mogłam oglądać z boku zmiany pierwszych zawodników indywidualnych: m. in. Agnieszki Jerzyk, Kacpra Adama i naszego kolegi z SBR Teamu Adriana Zarzeckiego. Pierwszy raz na żywo widziałam jak wygląda zmiana w triathlonie, jak zawodnicy w piankach wbiegali do strefy rowerowej, szybko zmieniali ciuszki i ruszali na trasę. Trochę mnie to uspokoiło, widziałam też, że niektórzy męczyli się z wpięciem butów podobnie jak ja, biegli z rowerem u boku powolutku, z uśmiechem na ustach, nie wyglądało tak strasznie jak sobie wyobrażałam.
Do strefy weszłam zestresowana. Taki mój urok. Ja się stresuję wszystkim i wszędzie, niestety. Trochę z tym walczę i mam swoje sposoby na wyciszenie, ale generalnie jakiś poziom stresu towarzyszy mi przez całe życie, więc tak było i w tym przypadku. Stres przed debiutem w triathlonie był czymś zupełnie naturalnym. W takich chwilach staram się z nikim nie rozmawiać, tylko na spokojnie robić swoje. Stanęłam przy rowerze, zmieniłam buty, włożyłam rzeczy do koszyczka, ostatni łyk izotonika i wypatrywałam Michała (950 m w wodzie + 500 m podbiegu), powinien być max po 20 minutach. Wtem zorientowałam się, że stoję nie przy swoim rowerze! Panika, gdzie mój rower??? O! Trzy rowery dalej. Ha ha ha, zabrałam rzeczy z koszyczka i przeszłam na swoje miejsce, a szkoda, bo zaliczyłabym debiut od razu na rowerze czasowym 😉
Wypatrujemy dalej. Pierwszy pływak ze sztafet pojawił się na horyzoncie, za chwilę kolejny i słyszę Bartka krzyczącego zza barierek: „Michał! Michał! Michał przed Tobą!” A ja patrzę i nie widzę…. Bartek dalej krzyczy: „no tu, stoi , przed tobą, bierz chip, nie widzisz go, patrz, tu jest!!” krzyczy jak opętany, coraz głośniej i bardziej dosadnie, więc trochę już się zdenerwowałam, że coś ze mną nie tak, bo ja dalej nie widzę! Leży jakiś pływak wycieńczony, jego zmiana już ruszyła, obejrzałam z prawa i lewa. Nie. Na pewno to nie Michał. Kazałam Bartkowi puknąć się w głowę, dyplomatycznie ujmując i czekałam dalej. Kilka osób mi mówi, że rower źle założyłam, inne pytają gdzie nasz pływak! Chciałam już stamtąd uciec, więc gdy zobaczyłam Michała autentycznie się ucieszyłam, że mogę zdjąć Krysieńkę i ruszyć na trasę.
Wybiegam z rowerem ze strefy, linia z której mogę ruszyć już jest przede mną, słyszę gwizdek sędziego, wpinam się i zaczynam powolutku kręcić. Staram się uspokoić oddech i swoje serce, które szalały ze strachu przed warunkami na drodze (mokry asfalt) i stresu debiutanta. Uspokój się, powtarzam sobie w kółko. Pamiętam, że w tamtej chwili tak cholernie się bałam, że na zakrętach kolana mi się trzęsły i postanowiłam, że to będzie mój pierwszy i ostatni raz.
Kilometry mijały. Ja stopniowo uspokajałam się. Spojrzałam w końcu na zegarek. 30 km/h jechałam ot tak zupełnie normalnie, a z każdym kolejnym kilometrem czułam się jeszcze lepiej. Po pierwszych 10 km pomyślałam, że nie jest tak źle i straszno jak myślałam. A nawet przemknęło mi przez myśl, że jest fajnie. Były zjazdy, które 40 km/h zjeżdżałam! Na zakrętach hamowałam tak, by bezpiecznie je zaliczyć. Na agrafkach zdecydowałam się wypinać. 1/4 trasy pokonałam! No! To już nieźle. Byłam z siebie zadowolona, bo zrobiłam to bezpiecznie, przyzwoicie i nie ostatnia.
Jechałam dalej, trzymałam równe, nie mordercze tempo. Na treningach 30 km/h średnia to dla mnie już naprawdę mocny trening, a na zawodach po prostu kręciłam raz szybciej, raz wolniej i tak jakoś wychodziło. Mega fajne uczucie, bo poczułam, że ta prędkość nie jest taka straszna, jest realna, a co więcej do poprawienia.
Od samego początku na trasie towarzyszyli mi także inni kolarze. Jedni wyprzedzali mnie (tych było więcej), a innych wyprzedzałam ja (tak byli tacy). Zauważyłam też pewną prawidłowość, że na zjazdach osoby cięższe na czasówkach szybko zostawiały mnie w tyle, z kolei na płaskich i pod górkę nie byłam znowu taka najgorsza. Bartek od dawna powtarza, że urodzony góral ze mnie i coś w tym jest. O zgrozo zaczęłam sobie marzyć o rowerze czasowym! Tak mi minęła pierwsza połowa trasy, pierwsza pętla.
Z daleka słyszałam jak kibice krzyczą moje imię (Magda, Bartek, Michał, Benji i kilka osób, które poszły w ich ślady, albo naprawdę mnie znały). Było mi miło i byłam wdzięczna, ale nie w głowie wtedy były mi uśmiechy, agrafkę miałam do zrobienia, stąd proszę o wybaczenie mojego skupienia.
Mokry asfalt okazał się nie taki straszny, prędkość, wyprzedzanie, zakręty i górki też nie. Agrafki brałam na swój własny sposób. Kibice byli przefajni. No. Powiem Wam, że miło i szybko mijał mi czas na trasie. Zaczęłam w końcu uśmiechać się do kibiców, z wolontariuszami nawet sobie żartowałam, żeby się nie wygłupiali i nie podawali mi napojów, bo ja zwyczajnie nie umiem oderwać ręki od kierownicy. Jechałam na takim pół gazie, ale czułam się bardzo fajnie i miałam wrażenie, że to mi po prostu wychodzi.
Oczywiście jest pełno elementów do dopracowania i wyjeżdżenia! Chociażby picie podczas jazdy, bo po 40 km bez łyka wody czułam jak słabnę i ostatnie 5 km jechałam na oparach. Deszcz z jednej strony był moim błogosławieństwem. Tego dnia te elementy nie były jednak najważniejsze. W Przechlewie chciałam sprawdzić, czy ja w ogóle poczuję tri i jest po co się tam pchać. Debiut w etapie rowerowym, myślę, że z Krychą zdałyśmy na 5+ Bałam się, że ja jestem niezdarna z natury i przerosną mnie najprostsze rzeczy, jak wpinanie, wypinanie, hamowanie przed linią i dobieg do strefy zmiany z Bartkiem i odwieszenie roweru. Udało się wykonać wszystkie zadania bez zarzutu. Naprawdę byłam z siebie zadowolona i poczułam wielką ochotę by z Krychą spędzać coraz więcej czasu. Mimo strachu i stresu, które mi towarzyszyły przez większą część przygody, ostatecznie nie żałuję, że wystartowałam, dzięki temu przeżyłam w pewnym sensie pierwszy etap przemiany i czuję (oby!), że kolejne jazdy będą znacznie bardziej komfortowe.
Wyhamowałam przed linią. Sędzia odgwizdał i zaczęłam biec do strefy zmiany z Bartkiem. Pierwsze kroki to był jakiś koszmar, ale pod koniec się rozpędziłam i nie miałam ochotę zostawać w strefie, tylko biec dalej! Po krótkim zamieszaniu w strefie, Bartek w końcu wybiegł. Zamieszanie świetnie podsumował sędzia: „No, nieźle Pani naprzeszkadzał”.
Ja w końcu na spokojnie mogłam się napić i rozejrzeć po strefie. Zostało dosłownie kilka osób! Byłam jakaś 10 od końca, ale czułam się zwycięzcą, a dzięki mnie Bartek miał okazję się wykazać, bo minął na trasie ze 100 osób! O czym sam Wam opowie u siebie. Ja z Michałem dołączyłam do Bartka 100 m przed metą, chwyciliśmy się za ręce i przekroczyliśmy metę razem! Mega uczucie! Cieszyliśmy się i czuliśmy ulgę jednocześnie.
Nasza sztafeta ukończyła zawody w czasie 2:24:30, zajęliśmy 7 miejsce w klasyfikacji sztafet mieszanym i zamierzamy podbić świat w 2017 i policzyć się z Ranitem!