Trening zastępczy, czyli co robię, gdy odpoczywam od biegania
Trochę minęło od ostatniego wpisu, ale o tym, że musiałam nabrać życiowego dystansu powtarzać nie będę (bo w końcu naprawdę przestaniecie mnie czytać). Krótko ujmując całą sprawę, jeszcze nie mogę biegać. Żyć w bezruchu też nie umiem, więc od tygodnia staram się jak mogę i szukam treningów zastępczych.
Pierwszym moim wybrankiem został rower. O miłości nie ma jeszcze mowy, ale układa się nam coraz lepiej.
Pilnie jeżdżę od zeszłego tygodnia, zrobiłam już 250 km (albo dopiero) i mam tyle przemyśleń na ten temat, że po prostu muszę się tym wszystkim podzielić! Osoby poważne proszę o wybaczenie, ale rower kojarzę głównie z dzieciństwem i wsiadając na niego z powrotem czuję się jak dziecko.
Pierwsze trzy jazdy były straszne (mimo, że z pieluchą). Ból tyłka był moim głównym doznaniem i myślałam, że tak już zostanie. Wyobraźcie sobie, że za trzecim razem, po 10 km (a do domu miałam jeszcze 30 km) włożyłam sobie w gacie dresy, które miałam w plecaku – tak bolało! Nie wierzyłam, że da się do tego przyzwyczaić, a jednak mieliście rację! Dzień przerwy i kolejna jazda była o niebo przyjemniejsza. Tyłek zahartowany – jeden problem zniknął 😀
Moje jazdy nie są równe. Nie wiem jak się jeździ w takim terenie (połączenie lasów, łąk i asfaltu), gdzie droga mija od podjazdu do podjazdu (nie napisałam podbieg, to chyba zły znak). Staram się jak mogę by średnia prędkość wynosiła chociaż 20 km/h, bo wolniej to niby obciach 😉 Dziennie robię około 50 km (3-4 razy w tyg). Mam swoje gorsze momenty, gdy nie mam siły i ochoty kręcić, więc robię to na odwal (zatrzymuję się na selfie i takie tam). Coraz więcej mam jednak tych dobrych chwil i potrafię dorzucić do pieca. Dziś nawet się nie poddałam na moich master killerach podjazdach i na górze miałam tętno 170 (póki co wyżej nie rowerze nie miałam).
Czuję, że z czasem będzie coraz lepiej. Na pewno pomocne są te przerzutki, które nauczyłam się już zmieniać i to z obu stron! (proszę się nie śmiać, za moich czasów przerzutki miały cyferki). Nie robię tego zbyt często i tylko wtedy gdy naprawdę jest mi ciężko (mam wrażenie, że takie podejście jest lepsze dla rozwoju moich nóg).
Czy coś z tego będzie? Na chwilę obecną jazda na rowerze jest trochę fajna i trochę nie fajna. Niby szybko leci. Mogę jeździć coraz dłużej i więcej. Jest ładnie. Więcej widzę i głębiej oddycham. Mam jeszcze sporo do odkrycia. Z drugiej jednak strony, nie czuję takiej satysfakcji jak przy bieganiu. Daję z siebie wszystko na tych podjazdach (a może nie daję), a jak dojeżdżam do domu, to nie czuję zmęczenia, nic mnie nie boli, nie płynie ze mnie – co to za sport gdy mój tłuszcz nie płacze?! Jedynie głos mi się obniżył i zabiłam wszystkie muszki w okolicy. Może z czasem się zakocham… ale póki co okropnie tęsknię i siedząc na rowerze myślę sobie, o tu to fajnie się biegało…
Mam też swoje drugie zastępstwo, do którego staram się przekonać, ale chyba jest jeszcze za wcześnie, żeby w ogóle cokolwiek o tym pisać – poza tym, że plecy i bareczki to nie jest moja mocna strona 😀
Pozdrawiam!