Inne

Relacja z Biegu „Pamięci Żołnierzy Wyklętych”, czyli ta nieszczęsna dycha

FullSizeRender

1 marca podobnie jak wielu innych biegaczy z całej Polski wzięłam udział w Biegu Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Ja wybrałam Warszawę. Biegłam na dystansie 10 km, to był pierwszy planowany bieg na którym miałam zamiar powalczyć o nową życiówkę. Ba! Marzyło mi się coś więcej. Z moich wyliczeń wynikało, że mądrze trenując, powinnam bez problemu pokonać barierę 40 minut. Jak to wszystko się skończyło i co w związku z tym planuję dalej? Zapraszam na krótką, spóźnioną relację.

Wolałabym już o tym nie pisać, ale cały czas chodzi jeszcze za mną cień kontuzji. Od 4 tygodni nie udało mi się zwiększyć objętości tak jak planowałam, z intensywnością też stanęłam. Problem spinających się łydek nie mija, nikt nie umie mi pomóc, a ja powoli mam tego wszystkiego dość. Bo ile można walczyć? W każdym razie nie poddaję się i robię co mogę. Jeszcze nie składam broni. Ostatni tydzień przed startem zaplanowałam tak, że w środę zrobiłam ostatni mocniejszy trening, zrezygnowałam całkowicie z treningów ogólnorozwojowych, w piątek krótkie rozbieganie i tyle. Byłam wypoczęta jak należy, ale nieprzygotowana, nie obiegana jak należy, a bardzo tego nie lubię i nic mnie nie stresuje bardziej. Niepewność i stres brały górę przez ostatnie dwa – trzy dni, w dzień startu praktycznie nie można było ze mną się dogadać. To nie mogło się udać. Ja wiem, że nie powinno tak być i te emocje są niepotrzebne, niestety nie radzę sobie z nimi ostatnio najlepiej. Może to kwestia kilku miesięcy, kilku startów, albo jednego wygranego i entuzjazm wróci! Muszę to sprawdzić, dlatego serio się nie poddaję, a teraz wracam już do samego biegu.

Wystartowałam z założeniem trzymania tempa w okolicach 4 min/km tyle ile się da, a dalej jakoś się doturlam. Znam siebie, wiedziałam jak trenowałam – na 40 nie mogłam po prostu liczyć, ale do 41 myślałam, że spokojnie się zmieszczę. Póki co to chyba moja najdziwniejsza strategia, a przekonałam się o tym dokładnie po trzech kilometrach.  Nie wiem czemu, ale właśnie wtedy zaczęłam drastycznie zwalniać. Pierwszy kilometr pobiegłam spokojnie, 2, 3 byłam pod wrażeniem jak dobrze się czuję i nagle ni z tego ni z owego moje łydki zaczęły palić żywym ogniem, byłam taka zła, że właściwie w tym momencie skończył się mój wyścig. Odechciało mi się walczyć, biec, wszystkiego. Dalej to już była męka i odganianie myśli: „zejdź z trasy, nie rób tego sobie”. Nie zeszłam, dobiegłam ostatecznie w czasie 42:23 z miną mówiącą wszystko 😉

54f41b5e26faf_gd

Ja wiem, że to nie jest zły wynik, kontuzja itd. Wiele osób mi gratuluje, albo każe się ogarnąć i przestać szlochać, bo nie ma nad czym, ale uwierzcie mi, to nie jest takie proste. Krok w tył ma bardzo gorzki smak i ciężko go ot tak zaakceptować. Po prostu to nie jest łatwe, ale czas płynie, przy okazji leczy rany, w końcu zgorzkniałych wpisów będzie coraz mniej, aż pewnego dnia będę z uśmiechem wspominać o swojej wielkiej walce 😉 To jeden z głównych wniosków, który wyciągnęłam z tego startu. Daję sobie więcej czasu. Nie napinam się na żaden wynik tej wiosny. Co wybiegam, to wybiegam. Oczywiście będę cisnąć ile pary w sobie mam, ale wielkie cele zostawiam na później.

Pozdrawiam!

Share: